Życzenia po angielsku
- Życzenia urodzinowe
- Walentynki
Życzenia
- 18 urodziny
- Andrzejki
- Bez okazji
- Boże Narodzenie
- Dla przyjaciela
- Dla rodziców
- Dla wojaków
- Do pamiętnika
- Dzień babci
- Dzień chłopaka
- Dzień dziadka
- Dzień dziecka
- Dzień górnika
- Dzień kobiet
- Dzień matki
- Dzień ojca
- Halloween
- Imieninowe
- Jubileuszowe
- Komplementy
- Ślubne
- śmieszne
- Świąteczne
- Mikołajkowe
- Miłosne
- Na chrzest
- Na dobranoc
- Na dzień dobry
- Na Komunię Św.
- Na pocieszenie
- Na wieczór kawalerski
- Na wieczór panieński
- Na zdjęcia
- Narodziny dziecka
- Noworoczne
- Pozdrowienia
- Przeprosiny
- Radosne
- Różne
- Rocznica ślubu
- Sylwestrowe
- Tęsknota
- Toasty
- Toasty weselne
- Urodzinowe
- Walentynki
- Weselne
- Wielkanocne
- Złamane serce
Aforyzmy
- Bóg
- Ból i cierpienie
- Człowiek
- Dobro
- Kobiety
- Życie
- Śmierć
- Małżeństwo
- Marzenia
- Mężczyzna
- Miłość
- Nadzieja
- Piękno
- Pieniądze
- Prawda
- Przyjaźń
- Radość
- Szczęście
Wiersze
- Ból i cierpienie
- Dla dzieci
- Dobro
- Erotyczne
- Fraszki
- Śmierć
- Śmieszne
- Marzenia
- Miłosne
- Nadzieja
- O kobietach
- O życiu
- O Polsce / patriotyczne
- O przyjaźni
- O sobie
- O szczęściu
- O zwierzętach
- Polityczne
- Pory roku
- Radość
- Różne
- Smutek
- Tęsknota
- Wspomnienia
- Zerwanie
- Złamane serce
- Znanych poetów
Cytaty
- Alkohol
- Bóg
- Bogactwo
- Cierpienie
- Cisza
- Człowiek
- Dobro
- Dzieci
- Kłamstwo
- Kobiety
- Życie
- Łacińskie
- Ślubne
- Śmierć
- Małżeństwo
- Marzenia
- Mężczyźni
- Miłość
- Myślenie
- Nadzieja
- Odpowiedzialność
- Pieniądze
- Po angielsku
- Polityka
- Pozostałe
- Praca
- Prawda
- Przyjaźń
- Rodzina
- Rozwój
- Samotność
- Seks
- Serce
- Sukces
- Szczęście
- Wegetarianizm
- Wiara
- Wiedza
- Wspomnienia
- Z piosenek
- Zaufanie
- Zdrowie
SMSy
- Dwuznaczne
- Erotyczne
- Kocham Cię
- Śmieszne
- Maturalne
- Miłosne
- Na dobranoc
- Na dzień dobry
- Na Mikołajki
- Powiedzenia
- Pozdrowienia
- Słodkie
- Wyznanie
- Złośliwe
Inne
- Anegdoty
- Halloween
- Komentarze do profilu
- Listy miłosne
- Mam problem
- Myśli i przemyślenia
- Obrazki graficzne
- Opowiadania
- Podziękowania
- Powiedzenia
- Prima Aprilis
- Przyśpiewki weselne
- Przysłowia
- Rymowanki dla dzieci
- Tłusty czwartek
- Wpisy, komentarze
- Wyliczanki
- Zaproszenia
- Złote myśli
Opcje:
- Kontakt
- 11 listopada
- Halloween
- Andrzejki
- Daty imienin
- Choinka
- Święty Mikołaj
- Kolędy
- Ważne daty świąt
- Tłusty czwartek
- Polityka prywatności
Opowiadania
Strony: < 1 2 3 4 5 6 >
Opowiadania Sortuj: Wedłg daty | ilości punktówDodaj w tej kategorii
37678 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-23 18:24, punktów: -279
Rozgwiazdy
Straszliwa burza rozszalała się na morzu. Ostre podmuchy lodowatego wiatru przeszywały wodę i unosiły w olbrzymich falach, które spadały na plażę, niczym uderzenia młota mechanicznego. Jak stalowe lemiesze orały dno morskie, wyrzucając z niego na dziesiątki metrów od brzegu małe zwierzątka, skorupiaki, małe mięczaki.
Gdy burza minęła, tak gwałtownie jak przyszła, woda uspokoiła się i cofnęła. Teraz plaża była pokryta błotem, w którym zwijały się w agonii tysiące, tysiące rozgwiazd. Było ich tyle, że plaża wydawała się być zabarwiona na różowo.
Zjawisko to przyciągnęło wielu ludzi ze wszystkich stron wybrzeża. Przyjechały nawet ekipy telewizyjne, aby sfilmować to dziwne zjawisko. Rozgwiazdy były prawie nieruchome. Umierały.
Wśród tłumu stało również dziecko, trzymane za rękę przez ojca. Oczyma zasmuconymi wpatrywało się w małe rozgwiazdy. Wszyscy na nie patrzyli, ale nic nie robili. Nagle dziecko puściło rękę ojca, zdjęło buciki i skarpetki, i pobiegło na plażę. Pochyliło się i małymi rączkami wzięło trzy rozgwiazdy, i biegnąc szybko zaniosło je do wody, potem wróciło i zaczęło robić to samo. Zza cementowej balustrady jakiś mężczyzna zawołał:
- Co robisz chłopczyku?
- Wrzucam do morza rozgwiazdy. W przeciwnym razie wszystkie zginą na plaży - odpowiedziało dziecko.
- Tu znajdują się tysiące rozgwiazd, nie możesz uratować ich wszystkich. Jest ich zbyt wiele! - zawołał mężczyzna. - Tak dzieje się na tysiącach innych plaży wzdłuż brzegu! Nie możesz zmienić tego faktu!
Dziecko pochyliło się, by wziąć do ręki inną rozgwiazdę i rzucając ją do wody, powiedziało:
- A jednak zmieniłem ten fakt dla tej oto rozgwiazdy.
Mężczyzna przez chwilę milczał, potem pochylił się, zdjął buty i skarpety, i zszedł na plażę. Zaczął zbierać rozgwiazdy i wrzucać je do morza. Po chwili zrobiły to samo dwie dziewczyny. Było ich czworo, wrzucających rozgwiazdy do wody. Po paru minutach było ich 50, potem 100, 200, tysiące osób, które wrzucały rozgwiazdy do morza. W ten sposób uratowano je wszystkie.
Wystarczyłoby, aby dla przemiany świata ktoś, nawet mały, miał odwagę rozpocząć.
- Bruno Ferrero
Straszliwa burza rozszalała się na morzu. Ostre podmuchy lodowatego wiatru przeszywały wodę i unosiły w olbrzymich falach, które spadały na plażę, niczym uderzenia młota mechanicznego. Jak stalowe lemiesze orały dno morskie, wyrzucając z niego na dziesiątki metrów od brzegu małe zwierzątka, skorupiaki, małe mięczaki.
Gdy burza minęła, tak gwałtownie jak przyszła, woda uspokoiła się i cofnęła. Teraz plaża była pokryta błotem, w którym zwijały się w agonii tysiące, tysiące rozgwiazd. Było ich tyle, że plaża wydawała się być zabarwiona na różowo.
Zjawisko to przyciągnęło wielu ludzi ze wszystkich stron wybrzeża. Przyjechały nawet ekipy telewizyjne, aby sfilmować to dziwne zjawisko. Rozgwiazdy były prawie nieruchome. Umierały.
Wśród tłumu stało również dziecko, trzymane za rękę przez ojca. Oczyma zasmuconymi wpatrywało się w małe rozgwiazdy. Wszyscy na nie patrzyli, ale nic nie robili. Nagle dziecko puściło rękę ojca, zdjęło buciki i skarpetki, i pobiegło na plażę. Pochyliło się i małymi rączkami wzięło trzy rozgwiazdy, i biegnąc szybko zaniosło je do wody, potem wróciło i zaczęło robić to samo. Zza cementowej balustrady jakiś mężczyzna zawołał:
- Co robisz chłopczyku?
- Wrzucam do morza rozgwiazdy. W przeciwnym razie wszystkie zginą na plaży - odpowiedziało dziecko.
- Tu znajdują się tysiące rozgwiazd, nie możesz uratować ich wszystkich. Jest ich zbyt wiele! - zawołał mężczyzna. - Tak dzieje się na tysiącach innych plaży wzdłuż brzegu! Nie możesz zmienić tego faktu!
Dziecko pochyliło się, by wziąć do ręki inną rozgwiazdę i rzucając ją do wody, powiedziało:
- A jednak zmieniłem ten fakt dla tej oto rozgwiazdy.
Mężczyzna przez chwilę milczał, potem pochylił się, zdjął buty i skarpety, i zszedł na plażę. Zaczął zbierać rozgwiazdy i wrzucać je do morza. Po chwili zrobiły to samo dwie dziewczyny. Było ich czworo, wrzucających rozgwiazdy do wody. Po paru minutach było ich 50, potem 100, 200, tysiące osób, które wrzucały rozgwiazdy do morza. W ten sposób uratowano je wszystkie.
Wystarczyłoby, aby dla przemiany świata ktoś, nawet mały, miał odwagę rozpocząć.
- Bruno Ferrero
39768 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-07-16 15:58, punktów: -279
Obieranie pomarańczy
Ernest Hemingway, autor znanego "Starego człowieka i morze", przeszedł momenty od ciężkiej fizycznej aktywności do okresów całkowitej bezczynności. Przed zasiadaniem do pisania stron nowej powieści, spędzał godziny obierając pomarańcze i wpatrując się w ogień.
Pewnego ranka, reporter zauważył ten dziwny zwyczaj.
- Nie myślisz, że marnujesz swój czas? - spytał dziennikarz. - Jesteś tak sławny, nie powinieneś robić ważniejszych rzeczy?
- Przygotowuję moją duszę do pisania, jak wędkarz przygotowujący sprzęt przed wyjściem w morze - odpowiedział Hemingway. - Jeśli tego nie zrobię i będę myślał tylko o połowie ryb, nigdy nie osiągnę czegokolwiek.
- Paulo Coelho
Ernest Hemingway, autor znanego "Starego człowieka i morze", przeszedł momenty od ciężkiej fizycznej aktywności do okresów całkowitej bezczynności. Przed zasiadaniem do pisania stron nowej powieści, spędzał godziny obierając pomarańcze i wpatrując się w ogień.
Pewnego ranka, reporter zauważył ten dziwny zwyczaj.
- Nie myślisz, że marnujesz swój czas? - spytał dziennikarz. - Jesteś tak sławny, nie powinieneś robić ważniejszych rzeczy?
- Przygotowuję moją duszę do pisania, jak wędkarz przygotowujący sprzęt przed wyjściem w morze - odpowiedział Hemingway. - Jeśli tego nie zrobię i będę myślał tylko o połowie ryb, nigdy nie osiągnę czegokolwiek.
- Paulo Coelho
37687 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-23 19:23, punktów: -279
KRĄG RADOŚCI
Któregoś ranka, a było to nie tak dawno temu, pewien rolnik stanął przed klasztorną bramą i energicznie zastukał. Kiedy brat furtian otworzył ciężkie dębowe drzwi, chłop z uśmiechem pokazał mu kiść dorodnych winogron.
- Bracie furtianie, czy wiesz komu chcę podarować tę kiść winogron, najpiękniejszą z całej mojej winnicy? - zapytał.
- Na pewno opatowi lub któremuś z ojców zakonnych.
- Nie. Tobie!
- Mnie? Furtian aż się zarumienił z radości. - Naprawdę chcesz mi ją dać?
- Tak, ponieważ zawsze byłeś dla mnie dobry, uprzejmy i pomagałeś mi, kiedy cię o to prosiłem. Chciałbym, żeby ta kiść winogron sprawiła ci trochę radości.
Niekłamane szczęście, bijące z oblicza furtiana, sprawiło przyjemność także rolnikowi.
Brat furtian ostrożnie wziął winogrona i podziwiał je przez cały ranek. Rzeczywiście, była to cudowna, wspaniała kiść.
W pewnej chwili przyszedł mu do głowy pomysł:
- A może by tak zanieść te winogrona opatowi, aby i jemu dać trochę radości?
Wziął kiść i zaniósł ją opatowi. Opat był uszczęśliwiony.
Ale przypomniał sobie, że w klasztorze jest stary, chory zakonnik i pomyślał:
- Zaniosę mu te winogrona, może poczuje się trochę lepiej.
Tak kiść winogron znowu odbyła małą wędrówkę. Jednak nie pozostała długo w celi chorego brata, który posłał ją bratu kucharzowi pocącemu się cały dzień przy garnkach. Ten zaś podarował winogrona bratu zakrystianowi (aby i jemu sprawić trochę radości), który z kolei zaniósł je najmłodszemu bratu w klasztorze,a ten ofiarował je komuś innemu, a ten inny jeszcze komuś innemu.
Wreszcie wędrując od zakonnika do zakonnika, kiść winogron powróciła do furtiana (aby dać mu trochę radości).
Tak zamknął się ten krąg. Krąg radości.
Nie czekaj, aż rozpocznie kto inny. To do ciebie dzisiaj należy zainicjowanie kręgu radości.
Często wystarczy mała, malutka iskierka, by wysadzić w powietrze ogromny ciężar.
Wystarczy iskierka dobroci, a świat zacznie się zmieniać.
Miłość to jedyny skarb, który rozmnaża się poprzez dzielenie:
to jedyny dar rosnący tym bardziej, im więcej się z niego czerpie.
To jedyne przedsięwzięcie, w którym tym więcej się zarabia,
im więcej się wydaje; podaruj ją, rzuć daleko od siebie,
rozprosz ją na cztery wiatry, opróżnij z niej kieszenie,
wysyp ją z koszyka, a nazajutrz będziesz miał jej więcej niż dotychczas.
- Bruno Ferrero
Któregoś ranka, a było to nie tak dawno temu, pewien rolnik stanął przed klasztorną bramą i energicznie zastukał. Kiedy brat furtian otworzył ciężkie dębowe drzwi, chłop z uśmiechem pokazał mu kiść dorodnych winogron.
- Bracie furtianie, czy wiesz komu chcę podarować tę kiść winogron, najpiękniejszą z całej mojej winnicy? - zapytał.
- Na pewno opatowi lub któremuś z ojców zakonnych.
- Nie. Tobie!
- Mnie? Furtian aż się zarumienił z radości. - Naprawdę chcesz mi ją dać?
- Tak, ponieważ zawsze byłeś dla mnie dobry, uprzejmy i pomagałeś mi, kiedy cię o to prosiłem. Chciałbym, żeby ta kiść winogron sprawiła ci trochę radości.
Niekłamane szczęście, bijące z oblicza furtiana, sprawiło przyjemność także rolnikowi.
Brat furtian ostrożnie wziął winogrona i podziwiał je przez cały ranek. Rzeczywiście, była to cudowna, wspaniała kiść.
W pewnej chwili przyszedł mu do głowy pomysł:
- A może by tak zanieść te winogrona opatowi, aby i jemu dać trochę radości?
Wziął kiść i zaniósł ją opatowi. Opat był uszczęśliwiony.
Ale przypomniał sobie, że w klasztorze jest stary, chory zakonnik i pomyślał:
- Zaniosę mu te winogrona, może poczuje się trochę lepiej.
Tak kiść winogron znowu odbyła małą wędrówkę. Jednak nie pozostała długo w celi chorego brata, który posłał ją bratu kucharzowi pocącemu się cały dzień przy garnkach. Ten zaś podarował winogrona bratu zakrystianowi (aby i jemu sprawić trochę radości), który z kolei zaniósł je najmłodszemu bratu w klasztorze,a ten ofiarował je komuś innemu, a ten inny jeszcze komuś innemu.
Wreszcie wędrując od zakonnika do zakonnika, kiść winogron powróciła do furtiana (aby dać mu trochę radości).
Tak zamknął się ten krąg. Krąg radości.
Nie czekaj, aż rozpocznie kto inny. To do ciebie dzisiaj należy zainicjowanie kręgu radości.
Często wystarczy mała, malutka iskierka, by wysadzić w powietrze ogromny ciężar.
Wystarczy iskierka dobroci, a świat zacznie się zmieniać.
Miłość to jedyny skarb, który rozmnaża się poprzez dzielenie:
to jedyny dar rosnący tym bardziej, im więcej się z niego czerpie.
To jedyne przedsięwzięcie, w którym tym więcej się zarabia,
im więcej się wydaje; podaruj ją, rzuć daleko od siebie,
rozprosz ją na cztery wiatry, opróżnij z niej kieszenie,
wysyp ją z koszyka, a nazajutrz będziesz miał jej więcej niż dotychczas.
- Bruno Ferrero
37677 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-23 18:21, punktów: -279
Rachunek
Któregoś wieczoru, gdy mama przygotowywała kolację, syn stanął w kuchni, trzymając w ręku kartkę. Z oficjalną miną, dziecko podało kartkę matce, która wytarła sobie ręce w fartuch i przeczytała, co było napisane:
- za wyrwanie chwastów na ścieżce: 5 złotych;
- za uporządkowanie mojego pokoju: 10 złotych;
- za kupienie mleka: 1 złoty;
- za pilnowanie siostrzyczki (3 popołudnia): 15 złotych;
- za otrzymanie dwukrotnie najlepszego stopnia: 10 złotych;
- za wyrzucanie śmieci co wieczór: 7 złotych.
Razem: 48 złotych.
Mama spojrzała czule w oczy syna. Jej umysł pełen był wspomnień.
Wzięła długopis i na drugiej stronie kartki napisała:
- Za noszenie ciebie w łonie przez 9 miesięcy: 0 złotych;
- Za wszystkie noce spędzone przy twoim łóżku, gdy byłeś chory 0 złotych;
- Za te wszystkie chwile pocieszania ciebie, gdy byłeś smutny 0 złotych;
- Za wszystkie osuszone twoje łzy: 0 złotych;
- Za to wszystko, czego ciebie nauczyłam dzień po dniu: 0 złotych;
- Za wszystkie śniadania, obiady, kolacje, podwieczorki i śniadania do szkoły: 0 złotych;
- Za życie, które ci daję każdego dnia: 0 złotych.
Razem: 0 złotych.
Gdy skończyła, uśmiechając się matka podała kartkę synowi. Ten przeczytał to, co napisała i otarł sobie dwie duże łzy, które pojawiły się w jego oczach. Odwrócił kartkę i na swoim rachunku napisał: "Zapłacono"
Potem chwycił mamę za szyję i obsypał ją pocałunkami.
Gdy w osobistych i rodzinnych stosunkach zaczynają się pojawiać rachunki, wszystko się kończy. Miłość jest bezinteresowna albo nie istnieje.
- Bruno Ferrero
Któregoś wieczoru, gdy mama przygotowywała kolację, syn stanął w kuchni, trzymając w ręku kartkę. Z oficjalną miną, dziecko podało kartkę matce, która wytarła sobie ręce w fartuch i przeczytała, co było napisane:
- za wyrwanie chwastów na ścieżce: 5 złotych;
- za uporządkowanie mojego pokoju: 10 złotych;
- za kupienie mleka: 1 złoty;
- za pilnowanie siostrzyczki (3 popołudnia): 15 złotych;
- za otrzymanie dwukrotnie najlepszego stopnia: 10 złotych;
- za wyrzucanie śmieci co wieczór: 7 złotych.
Razem: 48 złotych.
Mama spojrzała czule w oczy syna. Jej umysł pełen był wspomnień.
Wzięła długopis i na drugiej stronie kartki napisała:
- Za noszenie ciebie w łonie przez 9 miesięcy: 0 złotych;
- Za wszystkie noce spędzone przy twoim łóżku, gdy byłeś chory 0 złotych;
- Za te wszystkie chwile pocieszania ciebie, gdy byłeś smutny 0 złotych;
- Za wszystkie osuszone twoje łzy: 0 złotych;
- Za to wszystko, czego ciebie nauczyłam dzień po dniu: 0 złotych;
- Za wszystkie śniadania, obiady, kolacje, podwieczorki i śniadania do szkoły: 0 złotych;
- Za życie, które ci daję każdego dnia: 0 złotych.
Razem: 0 złotych.
Gdy skończyła, uśmiechając się matka podała kartkę synowi. Ten przeczytał to, co napisała i otarł sobie dwie duże łzy, które pojawiły się w jego oczach. Odwrócił kartkę i na swoim rachunku napisał: "Zapłacono"
Potem chwycił mamę za szyję i obsypał ją pocałunkami.
Gdy w osobistych i rodzinnych stosunkach zaczynają się pojawiać rachunki, wszystko się kończy. Miłość jest bezinteresowna albo nie istnieje.
- Bruno Ferrero
37676 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-23 18:19, punktów: -279
Pewnego razu łódź przybiła do malej meksykańskiej wioski. Amerykański turysta podziwiając ryby złowione przez meksykańskiego rybaka zapytał ile czasu zajęło mu ich złapanie.
- Niezbyt długo - odpowiedział Meksykanin
- W takim razie, dlaczego nie zostałeś na morzu dłużej żeby złapać więcej takich ryb? - zapytał Amerykanin.
Meksykanin wyjaśnił, że ta mała ilość spokojnie wystarczy na potrzeby jego i całej jego rodziny.
- A co robisz z resztą wolnego czasu? - zapytał Amerykanin.
- Długo śpię, potem złowię kilka ryb, bawię się; ze swoimi dziećmi, spędzam sjestę ze swoja żoną. Wieczorami wychodzę do wioski i spotykam się z moimi przyjaciółmi, wypijamy kilka drinków, gramy na gitarze, śpiewamy piosenki. Żyję pełnym życiem...
Amerykanin przerywa. - Ukończyłem studia MBA na Harvardzie, myślę, że mogę Ci pomóc. Powinieneś zacząć łowić ryby dłużej każdego dnia. Możesz zacząć sprzedawać ryby skoro będziesz łowić ich więcej. Mając dodatkowy przychód możesz kupić większą łódź. Za dodatkowe pieniądze, które przyniesie Ci większa łódź możesz kupić druga łódź i trzecią i tak dalej aż będziesz miał całą flotę statków. Zamiast sprzedawać swoje ryby pośrednikom będziesz mógł negocjować bezpośrednio z przetwórniami i może nawet otworzysz swoją własną fabrykę. Będziesz mógł wtedy opuścić tą małą wioskę i przeprowadzić się do Mexico City, Los Angeles albo nawet do Nowego Jorku! Stamtąd będziesz mógł kierować\' swoimi interesami.
- Ile czasu mi to zajmie? - zapyta Meksykanin.
- Dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat - odpowiedział Amerykanin.
- A co później?
- Później? Wtedy dopiero się zacznie - odpowiedział Amerykanin, uśmiechając się - Kiedy twój biznes będzie naprawdę duży, możesz zacząć sprzedawać akcje i robić miliony!
- Miliony? Naprawdę?... A co potem?
- Potem będziesz mógł przejść na emeryturę, mieszkać w małej wiosce na wybrzeżu, długo spać, bawić się z dziećmi, łowić czasami ryby, spędzać sjestę ze swoją żoną i spędzać wieczory bawiąc się ze swoimi przyjaciółmi...
* Morał tej historii: Pamiętaj, dokąd chcesz dojść w swoim życiu, bo może już tam jesteś!
- Niezbyt długo - odpowiedział Meksykanin
- W takim razie, dlaczego nie zostałeś na morzu dłużej żeby złapać więcej takich ryb? - zapytał Amerykanin.
Meksykanin wyjaśnił, że ta mała ilość spokojnie wystarczy na potrzeby jego i całej jego rodziny.
- A co robisz z resztą wolnego czasu? - zapytał Amerykanin.
- Długo śpię, potem złowię kilka ryb, bawię się; ze swoimi dziećmi, spędzam sjestę ze swoja żoną. Wieczorami wychodzę do wioski i spotykam się z moimi przyjaciółmi, wypijamy kilka drinków, gramy na gitarze, śpiewamy piosenki. Żyję pełnym życiem...
Amerykanin przerywa. - Ukończyłem studia MBA na Harvardzie, myślę, że mogę Ci pomóc. Powinieneś zacząć łowić ryby dłużej każdego dnia. Możesz zacząć sprzedawać ryby skoro będziesz łowić ich więcej. Mając dodatkowy przychód możesz kupić większą łódź. Za dodatkowe pieniądze, które przyniesie Ci większa łódź możesz kupić druga łódź i trzecią i tak dalej aż będziesz miał całą flotę statków. Zamiast sprzedawać swoje ryby pośrednikom będziesz mógł negocjować bezpośrednio z przetwórniami i może nawet otworzysz swoją własną fabrykę. Będziesz mógł wtedy opuścić tą małą wioskę i przeprowadzić się do Mexico City, Los Angeles albo nawet do Nowego Jorku! Stamtąd będziesz mógł kierować\' swoimi interesami.
- Ile czasu mi to zajmie? - zapyta Meksykanin.
- Dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat - odpowiedział Amerykanin.
- A co później?
- Później? Wtedy dopiero się zacznie - odpowiedział Amerykanin, uśmiechając się - Kiedy twój biznes będzie naprawdę duży, możesz zacząć sprzedawać akcje i robić miliony!
- Miliony? Naprawdę?... A co potem?
- Potem będziesz mógł przejść na emeryturę, mieszkać w małej wiosce na wybrzeżu, długo spać, bawić się z dziećmi, łowić czasami ryby, spędzać sjestę ze swoją żoną i spędzać wieczory bawiąc się ze swoimi przyjaciółmi...
* Morał tej historii: Pamiętaj, dokąd chcesz dojść w swoim życiu, bo może już tam jesteś!
37692 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-23 20:14, punktów: -279
OSTATNIE MIEJSCE
Piekło było już prawie całkiem zapełnione, a przed jego bramą oczekiwało jeszcze na wejście wiele osób. Diabeł nie miał innego rozwiązania sytuacji jak tylko zablokować drzwi przed nowymi kandydatami.
- Pozostało tylko jedno miejsce, i jak się rozumie, może je zając tylko ktoś z was, kto był największym grzesznikiem - powiedział. - Czy jest wśród zgromadzonych jakiś zawodowy morderca? - zapytał.
Ale nie słysząc pozytywnej odpowiedzi, zmuszony był przystąpić do egzaminowania wszystkich stojących w kolejce grzeszników.
W pewnym momencie swój wzrok skierował na jednego z nich,
który umknął wcześniej jego uwadze.
- A ty, co zrobiłeś? - zapytał go.
- Nic. Jestem uczciwym człowiekiem a znalazłem się tutaj jedynie przez przypadek.
- Niemożliwe. Musiałeś jednak coś zawinić.
- Tak. To prawda. - powiedział zmartwiony człowiek. - Starałem się być zawsze jak najdalej od grzechu. Widziałem jak jedni krzywdzili drugich, ale sam nie brałem w tym udziału. Widziałem dzieci umierające z głodu i sprzedawane a najsłabsze z nich traktowano jak śmieci.
Byłem świadkiem, jak ludzie czynili sobie wzajemne świństwa i oskarżali się. Jedynie ja wolny byłem od pokus i nic nie czyniłem. Nigdy.
- Naprawdę nigdy? - zapytał z niedowierzaniem diabeł. - Czy to rzeczywiście prawda, że widziałeś to wszystko na swoje własne oczy?
- Jak najbardziej!
- I naprawdę nic nie zrobiłeś? - powtórzył jeszcze raz diabeł.
- Absolutnie nic!
Diabeł zaśmiał się ze zdziwienia:
- Wejdź, mój przyjacielu. Ostatnie wolne miejsce należy do ciebie!
Pewien święty, przechodząc kiedyś przez miasto, spotkał dziewczynkę w podartym ubranku, który prosiła o jałmużnę.
Zwrócił się wtedy do Boga:
- Panie, dlaczego pozwalasz na coś takiego? Proszę Cię, zrób coś.
Wieczorem w dzienniku telewizyjnym zobaczył mordujących się ludzi, oczy konających dzieci i ich biedne wycieńczone ciała.
I znów zwrócił się do Boga:
- Panie, zobacz ile biedy. Zrób coś!
Nocą, święty człowiek usłyszał głos Pana, który mówił:
- Zrobiłem już coś: stworzyłem ciebie!
- Bruno Ferrero
Piekło było już prawie całkiem zapełnione, a przed jego bramą oczekiwało jeszcze na wejście wiele osób. Diabeł nie miał innego rozwiązania sytuacji jak tylko zablokować drzwi przed nowymi kandydatami.
- Pozostało tylko jedno miejsce, i jak się rozumie, może je zając tylko ktoś z was, kto był największym grzesznikiem - powiedział. - Czy jest wśród zgromadzonych jakiś zawodowy morderca? - zapytał.
Ale nie słysząc pozytywnej odpowiedzi, zmuszony był przystąpić do egzaminowania wszystkich stojących w kolejce grzeszników.
W pewnym momencie swój wzrok skierował na jednego z nich,
który umknął wcześniej jego uwadze.
- A ty, co zrobiłeś? - zapytał go.
- Nic. Jestem uczciwym człowiekiem a znalazłem się tutaj jedynie przez przypadek.
- Niemożliwe. Musiałeś jednak coś zawinić.
- Tak. To prawda. - powiedział zmartwiony człowiek. - Starałem się być zawsze jak najdalej od grzechu. Widziałem jak jedni krzywdzili drugich, ale sam nie brałem w tym udziału. Widziałem dzieci umierające z głodu i sprzedawane a najsłabsze z nich traktowano jak śmieci.
Byłem świadkiem, jak ludzie czynili sobie wzajemne świństwa i oskarżali się. Jedynie ja wolny byłem od pokus i nic nie czyniłem. Nigdy.
- Naprawdę nigdy? - zapytał z niedowierzaniem diabeł. - Czy to rzeczywiście prawda, że widziałeś to wszystko na swoje własne oczy?
- Jak najbardziej!
- I naprawdę nic nie zrobiłeś? - powtórzył jeszcze raz diabeł.
- Absolutnie nic!
Diabeł zaśmiał się ze zdziwienia:
- Wejdź, mój przyjacielu. Ostatnie wolne miejsce należy do ciebie!
Pewien święty, przechodząc kiedyś przez miasto, spotkał dziewczynkę w podartym ubranku, który prosiła o jałmużnę.
Zwrócił się wtedy do Boga:
- Panie, dlaczego pozwalasz na coś takiego? Proszę Cię, zrób coś.
Wieczorem w dzienniku telewizyjnym zobaczył mordujących się ludzi, oczy konających dzieci i ich biedne wycieńczone ciała.
I znów zwrócił się do Boga:
- Panie, zobacz ile biedy. Zrób coś!
Nocą, święty człowiek usłyszał głos Pana, który mówił:
- Zrobiłem już coś: stworzyłem ciebie!
- Bruno Ferrero
38966 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-05-05 09:59, punktów: -279
MAMA- MÓJ ANIOŁ
Pewnego razu było dziecko gotowe, żeby się urodzić. Więc któregoś dnia zapytało Boga:
- Mówią, że chcesz mnie jutro posłać na ziemię, ale jak ja mam tam żyć, skoro jestem takie małe i bezbronne?
- Spomiędzy wielu aniołów wybiorę jednego dla ciebie. On będzie na ciebie czekał i zaopiekuje się tobą.
- Ale powiedz mi, tu w Niebie nie robiłem nic innego tylko śpiewałem i uśmiechałem się, to mi wystarczało, by być szczęśliwym.
- Twój anioł będzie ci śpiewał i będzie się także uśmiechał do ciebie każdego dnia. I będziesz czuł jego anielską miłość i będziesz szczęśliwy.
- A jak będę rozumiał, kiedy ludzie będą do mnie mówić, jeśli nie znam języka, którym posługują się ludzie?
- Twój anioł powie ci więcej pięknych i słodkich słów niż kiedykolwiek słyszałeś, i z wielką cierpliwością i troską będzie uczył Cię mówić.
- A co będę miał zrobić, kiedy będę chciał porozmawiać z Tobą?
- Twój anioł złoży twoje ręce i nauczy cię jak się modlić.
- Słyszałem, że na ziemi są też źli ludzie. Kto mnie ochroni?
- Twój anioł będzie cię chronić, nawet jeśli miałby ryzykować własnym życiem.
- Ale będę zawsze smutny, ponieważ nie będę Cię więcej widział.
- Twój anioł będzie wciąż mówił tobie o Mnie i nauczy cię, jak do mnie wrócić, chociaż ja i tak będę zawsze najbliżej ciebie.
W tym czasie w Niebie panował duży spokój, ale już dochodziły głosy z ziemi i Dziecię w pośpiechu cicho zapytało:
- O, Boże, jeśli już zaraz mam tam podążyć powiedz mi, proszę, imię mojego anioła.
- Imię twojego anioła nie ma znaczenia, będziesz do niego wołał: "MAMUSIU".
Pewnego razu było dziecko gotowe, żeby się urodzić. Więc któregoś dnia zapytało Boga:
- Mówią, że chcesz mnie jutro posłać na ziemię, ale jak ja mam tam żyć, skoro jestem takie małe i bezbronne?
- Spomiędzy wielu aniołów wybiorę jednego dla ciebie. On będzie na ciebie czekał i zaopiekuje się tobą.
- Ale powiedz mi, tu w Niebie nie robiłem nic innego tylko śpiewałem i uśmiechałem się, to mi wystarczało, by być szczęśliwym.
- Twój anioł będzie ci śpiewał i będzie się także uśmiechał do ciebie każdego dnia. I będziesz czuł jego anielską miłość i będziesz szczęśliwy.
- A jak będę rozumiał, kiedy ludzie będą do mnie mówić, jeśli nie znam języka, którym posługują się ludzie?
- Twój anioł powie ci więcej pięknych i słodkich słów niż kiedykolwiek słyszałeś, i z wielką cierpliwością i troską będzie uczył Cię mówić.
- A co będę miał zrobić, kiedy będę chciał porozmawiać z Tobą?
- Twój anioł złoży twoje ręce i nauczy cię jak się modlić.
- Słyszałem, że na ziemi są też źli ludzie. Kto mnie ochroni?
- Twój anioł będzie cię chronić, nawet jeśli miałby ryzykować własnym życiem.
- Ale będę zawsze smutny, ponieważ nie będę Cię więcej widział.
- Twój anioł będzie wciąż mówił tobie o Mnie i nauczy cię, jak do mnie wrócić, chociaż ja i tak będę zawsze najbliżej ciebie.
W tym czasie w Niebie panował duży spokój, ale już dochodziły głosy z ziemi i Dziecię w pośpiechu cicho zapytało:
- O, Boże, jeśli już zaraz mam tam podążyć powiedz mi, proszę, imię mojego anioła.
- Imię twojego anioła nie ma znaczenia, będziesz do niego wołał: "MAMUSIU".
37651 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-22 10:10, punktów: -279
Druga połowa duszy
Dziewczyna siedziała znudzona na próbie i patrzyła na zegarek. Była przemęczona i chyba jak nigdy wcześniej marzyła o wyjściu. Czegoś jej brakowało dlatego chciała jak najszybciej wyjść. Za dużo wspomnień i myśli ukrytych było w tym budynku. Kiedy wybiła 17 wstała i zaczęła się zbierać. Nie czekała jak wcześniej. Znała sytuację i dobrze wiedziała, że ona dla NIEGO się nie liczy. Właściwie nigdy się nie liczyła, to były tylko złudzenia. Jej zdziwienie było ogromne kiedy telefon zasygnalizował nieodczytaną wiadomość. "Czekam na Ciebie." Nadawcą był ON. Dziewczyna wyszła na długi korytarz, na samym końcu stał jej nieosiągalny ideał. Tak nazywała go w myślach. I taki był, niczym nieodkryty raj. Poznała go tak dokładnie, a nigdy nie był jej. I nigdy już nie miał być jej. Kiedy go ujrzała - zatrzymała się. Nie była w stanie zrobić kroku, po chwili jednak odetchnęła i zaczęła iść długim korytarzem w stronę chłopaka. Miała ochotę biec, rzucić mu się na szyję i nigdy nie pozwolić odejść. Nie wiedziała jednak w jakim celu ON czeka właśnie na nią. Po tym wszystkim... Po tych krzywdzących słowach wykrzyczanych mu prosto w twarz, po tych przepłakanych nocach, po tej pustce. Nie było słów jakimi mogła wyrazić swój smutek, kiedy nagle zniknął z jej życia.
Szła powoli, robiąc cichutki niczym deszcz hałas swoimi szpilkami. Patrzyła w jego oczy i widziała w nich wszystko. Cały swój świat. Delikatnie podeszła i nie wiedząc co robić zatrzymała się. Nie spuszczała wzroku z jego błękitnych oczu,które patrzyły na nią uważnie. Chłopak odgarnął jej czule włosy. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Zawsze była wulkanem energii teraz jednak milczała, poza oczami. Oczy nie milczą nigdy. Czekała na jego słowa.
- Cały czas pamiętałem Twój zapach.
- Ja... ja też. Tego... się nie zapomina. Ciebie. Ciebie się nie zapomina.
- To Ciebie się nie zapomina, za każdym razem kiedy zamknę oczy widzę Ciebie. Twoje oczy, Twój uśmiech, wszędzie widzę Twój płaszcz. Myślałem, że to chwilowe... Że zapomnę... Ale cały czas marzyłem tylko o tym, żeby ujrzeć Cię choć jeszcze raz. Zdałem sobie sprawę,że nie zależy mi na niczym innym. Muszę słyszeć Twój głos, patrzyć na Ciebie, niczego więcej nie potrzebuję... Nie jesteśmy już razem. Jestem tu dla Ciebie.
Dziewczyna patrzyła i nie wierzyła, sądziła ,że to sen.
- Ale... - nie wiedziała co powiedzieć. - Nawet nie wiesz ile razy odwracałam głowę na ulicy, żeby się przekonać ze to nie Ty. Ja też jestem sama. Dobrze wiedziałam, że nikt nie da rady zająć Twojego miejsca.
Chłopak łagodnie ją pocałował. To było idealne. Ona czekała na to odkąd się poznali i już straciła nadzieję, że to się wydarzy... Uwielbiała jego dotyk, niczym letni wiatr. Tylko jego ramiona miały kształt jej spokoju i wolności, o której zawsze marzyła. Oboje poczuli, że znaleźli to, czego całe życie szukali. Ale tak naprawdę zakochali się w sobie, zanim jeszcze się poznali. W prawdziwej miłości musi być właśnie tak.
Dziewczyna siedziała znudzona na próbie i patrzyła na zegarek. Była przemęczona i chyba jak nigdy wcześniej marzyła o wyjściu. Czegoś jej brakowało dlatego chciała jak najszybciej wyjść. Za dużo wspomnień i myśli ukrytych było w tym budynku. Kiedy wybiła 17 wstała i zaczęła się zbierać. Nie czekała jak wcześniej. Znała sytuację i dobrze wiedziała, że ona dla NIEGO się nie liczy. Właściwie nigdy się nie liczyła, to były tylko złudzenia. Jej zdziwienie było ogromne kiedy telefon zasygnalizował nieodczytaną wiadomość. "Czekam na Ciebie." Nadawcą był ON. Dziewczyna wyszła na długi korytarz, na samym końcu stał jej nieosiągalny ideał. Tak nazywała go w myślach. I taki był, niczym nieodkryty raj. Poznała go tak dokładnie, a nigdy nie był jej. I nigdy już nie miał być jej. Kiedy go ujrzała - zatrzymała się. Nie była w stanie zrobić kroku, po chwili jednak odetchnęła i zaczęła iść długim korytarzem w stronę chłopaka. Miała ochotę biec, rzucić mu się na szyję i nigdy nie pozwolić odejść. Nie wiedziała jednak w jakim celu ON czeka właśnie na nią. Po tym wszystkim... Po tych krzywdzących słowach wykrzyczanych mu prosto w twarz, po tych przepłakanych nocach, po tej pustce. Nie było słów jakimi mogła wyrazić swój smutek, kiedy nagle zniknął z jej życia.
Szła powoli, robiąc cichutki niczym deszcz hałas swoimi szpilkami. Patrzyła w jego oczy i widziała w nich wszystko. Cały swój świat. Delikatnie podeszła i nie wiedząc co robić zatrzymała się. Nie spuszczała wzroku z jego błękitnych oczu,które patrzyły na nią uważnie. Chłopak odgarnął jej czule włosy. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Zawsze była wulkanem energii teraz jednak milczała, poza oczami. Oczy nie milczą nigdy. Czekała na jego słowa.
- Cały czas pamiętałem Twój zapach.
- Ja... ja też. Tego... się nie zapomina. Ciebie. Ciebie się nie zapomina.
- To Ciebie się nie zapomina, za każdym razem kiedy zamknę oczy widzę Ciebie. Twoje oczy, Twój uśmiech, wszędzie widzę Twój płaszcz. Myślałem, że to chwilowe... Że zapomnę... Ale cały czas marzyłem tylko o tym, żeby ujrzeć Cię choć jeszcze raz. Zdałem sobie sprawę,że nie zależy mi na niczym innym. Muszę słyszeć Twój głos, patrzyć na Ciebie, niczego więcej nie potrzebuję... Nie jesteśmy już razem. Jestem tu dla Ciebie.
Dziewczyna patrzyła i nie wierzyła, sądziła ,że to sen.
- Ale... - nie wiedziała co powiedzieć. - Nawet nie wiesz ile razy odwracałam głowę na ulicy, żeby się przekonać ze to nie Ty. Ja też jestem sama. Dobrze wiedziałam, że nikt nie da rady zająć Twojego miejsca.
Chłopak łagodnie ją pocałował. To było idealne. Ona czekała na to odkąd się poznali i już straciła nadzieję, że to się wydarzy... Uwielbiała jego dotyk, niczym letni wiatr. Tylko jego ramiona miały kształt jej spokoju i wolności, o której zawsze marzyła. Oboje poczuli, że znaleźli to, czego całe życie szukali. Ale tak naprawdę zakochali się w sobie, zanim jeszcze się poznali. W prawdziwej miłości musi być właśnie tak.
38819 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-04-25 18:32, punktów: -279
Lista
Pewnego dnia nauczycielka poprosiła swoich uczniów, by wypisali na kartce imiona wszystkich kolegów z klasy, zostawiając przy tym trochę miejsca obok nich. Potem powiedziała do uczniów, by się zastanowili nad najmilszą rzeczą, którą mogliby powiedzieć o każdym ze swoich kolegów i napisali to obok ich imion. Trwało to całą godzinę, zanim wszyscy skończyli, i przed opuszczeniem klasy oddali swoje kartki nauczycielce.
W weekend nauczycielka napisała każde nazwisko na kartce i obok niego listę miłych rzeczy przypisanych mu przez kolegów ... W poniedziałek każdemu z uczniów oddała jego lub jej listę. Już po krótkiej chwili wszyscy się uśmiechali. "Rzeczywiście?", było słychać szepty, "Nawet nie wiedziałem, że dla kogoś coś znaczę!" i "Nie wiedziałem, że inni mnie tak lubią", brzmiały komentarze. Nikt potem nie wspominał już o tych listach. Nauczycielka nie wiedziała, czy uczniowie dyskutowali o nich ze sobą lub z rodzicami, ale to nie było istotne. Ćwiczenie wypełniło swoje zadanie. Uczniowie byli zadowoleni z siebie i z innych.
Kilka lat lat później jeden z uczniów zmarł i nauczycielka poszła na
jego pogrzeb. Kościół był pełen przyjaciół. Jeden po drugim z tych, którzy kochali lub znali młodego człowieka, przechodzili obok trumny i oddawali ostatnią cześć. Nauczycielka podeszła jako ostatnia i modliła się przy trumnie. Kiedy tam stała, ktoś z niosących trumnę powiedział do niej: "Czy była pani nauczycielką matematyki Marka?" Skinęła: "Tak".
Ten powiedział: "Mark bardzo często mówił o pani." Po pogrzebie większość szkolnych kolegów Marka zebrało się razem. Byli tam również jego rodzice i wyraźnie czekali na to,
by porozmawiać z nauczycielką. "Chcemy pani coś pokazać", powiedział ojciec i wyciągnął portfel z kieszeni. "Znaleziono to, kiedy zginął Mark.
Sądziliśmy, że pani to rozpozna". Wyjął z portfela zniszczoną kartkę, która najwyraźniej sklejona, była wielokrotnie składana i rozkładana. Nauczycielka wiedziała, nie patrząc, że była to ta kartka, na której były miłe rzeczy, jakie koledzy napisali o Marku. "Chcieliśmy pani bardzo podziękować za to, że pani to zrobiła", powiedziała matka Marka, "Jak pani widzi, Mark bardzo to cenił". Wszyscy dawni uczniowie zebrali się wokół nauczycielki. Charlie
uśmiechnął się i powiedział: "Ja też mam jeszcze moją listę.
Jest w górnej szufladzie mojego biurka". Żona Hainza powiedziała: "Hainz poprosił mnie, żebym wkleiła listę do naszego ślubnego albumu". "Ja też ciągle mam swoją", powiedziała Monika, "jest w moim dzienniku". Potem Irena, inna uczennica, sięgnęła to swojego
terminarza i pokazała wszystkim swoją porwaną i postrzępioną listę: "Zawsze noszę
ją przy sobie" powiedziała i dodała: "Sądzę, że wszyscy zachowaliśmy nasze listy".
Nauczycielka była tak wzruszona, że musiała usiąść i zaczęła płakać. Płakała nad Markiem i nad wszystkimi kolegami, którzy go nigdy już nie zobaczą.
Żyjąc z bliźnimi, często zapominamy, że każde życie kiedyś się kończy i że nie wiemy, kiedy ten dzień nadejdzie. Dlatego należy mówić ludziom, których się kocha, że są szczególni i ważni. Powiedz im to, zanim będzie za późno.
Pomyśl, zbierasz to, co siejesz.
To co wniesiemy do życia innych, wróci do naszego życia.
- Jack Canfield, Mark Victor Hanse
z książki "Balsam dla Duszy"
Pewnego dnia nauczycielka poprosiła swoich uczniów, by wypisali na kartce imiona wszystkich kolegów z klasy, zostawiając przy tym trochę miejsca obok nich. Potem powiedziała do uczniów, by się zastanowili nad najmilszą rzeczą, którą mogliby powiedzieć o każdym ze swoich kolegów i napisali to obok ich imion. Trwało to całą godzinę, zanim wszyscy skończyli, i przed opuszczeniem klasy oddali swoje kartki nauczycielce.
W weekend nauczycielka napisała każde nazwisko na kartce i obok niego listę miłych rzeczy przypisanych mu przez kolegów ... W poniedziałek każdemu z uczniów oddała jego lub jej listę. Już po krótkiej chwili wszyscy się uśmiechali. "Rzeczywiście?", było słychać szepty, "Nawet nie wiedziałem, że dla kogoś coś znaczę!" i "Nie wiedziałem, że inni mnie tak lubią", brzmiały komentarze. Nikt potem nie wspominał już o tych listach. Nauczycielka nie wiedziała, czy uczniowie dyskutowali o nich ze sobą lub z rodzicami, ale to nie było istotne. Ćwiczenie wypełniło swoje zadanie. Uczniowie byli zadowoleni z siebie i z innych.
Kilka lat lat później jeden z uczniów zmarł i nauczycielka poszła na
jego pogrzeb. Kościół był pełen przyjaciół. Jeden po drugim z tych, którzy kochali lub znali młodego człowieka, przechodzili obok trumny i oddawali ostatnią cześć. Nauczycielka podeszła jako ostatnia i modliła się przy trumnie. Kiedy tam stała, ktoś z niosących trumnę powiedział do niej: "Czy była pani nauczycielką matematyki Marka?" Skinęła: "Tak".
Ten powiedział: "Mark bardzo często mówił o pani." Po pogrzebie większość szkolnych kolegów Marka zebrało się razem. Byli tam również jego rodzice i wyraźnie czekali na to,
by porozmawiać z nauczycielką. "Chcemy pani coś pokazać", powiedział ojciec i wyciągnął portfel z kieszeni. "Znaleziono to, kiedy zginął Mark.
Sądziliśmy, że pani to rozpozna". Wyjął z portfela zniszczoną kartkę, która najwyraźniej sklejona, była wielokrotnie składana i rozkładana. Nauczycielka wiedziała, nie patrząc, że była to ta kartka, na której były miłe rzeczy, jakie koledzy napisali o Marku. "Chcieliśmy pani bardzo podziękować za to, że pani to zrobiła", powiedziała matka Marka, "Jak pani widzi, Mark bardzo to cenił". Wszyscy dawni uczniowie zebrali się wokół nauczycielki. Charlie
uśmiechnął się i powiedział: "Ja też mam jeszcze moją listę.
Jest w górnej szufladzie mojego biurka". Żona Hainza powiedziała: "Hainz poprosił mnie, żebym wkleiła listę do naszego ślubnego albumu". "Ja też ciągle mam swoją", powiedziała Monika, "jest w moim dzienniku". Potem Irena, inna uczennica, sięgnęła to swojego
terminarza i pokazała wszystkim swoją porwaną i postrzępioną listę: "Zawsze noszę
ją przy sobie" powiedziała i dodała: "Sądzę, że wszyscy zachowaliśmy nasze listy".
Nauczycielka była tak wzruszona, że musiała usiąść i zaczęła płakać. Płakała nad Markiem i nad wszystkimi kolegami, którzy go nigdy już nie zobaczą.
Żyjąc z bliźnimi, często zapominamy, że każde życie kiedyś się kończy i że nie wiemy, kiedy ten dzień nadejdzie. Dlatego należy mówić ludziom, których się kocha, że są szczególni i ważni. Powiedz im to, zanim będzie za późno.
Pomyśl, zbierasz to, co siejesz.
To co wniesiemy do życia innych, wróci do naszego życia.
- Jack Canfield, Mark Victor Hanse
z książki "Balsam dla Duszy"
37733 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-24 09:02, punktów: -279
Zadręczanie się
Dwaj mnisi, jeden stary a drugi bardzo młody, wracali błotnistą leśną ścieżką do swego klasztoru w Japonii. Podeszli do ślicznej kobiety, która stała bezradnie na brzegu mulistego, szybko płynącego strumienia.
Widząc, że jest w potrzebie, starszy mnich wziął ją na ręce i przeniósł przez wodę. Ona uśmiechała się do niego, oplatając ramionami jego szyję, aż on delikatnie postawił ją na drugim brzegu. Kobieta podziękowała, skłoniła się, a mnisi w ciszy podążyli w dalszą drogę.
Kiedy zbliżali się do bram klasztoru, młody mnich nie mógł już dłużej wytrzymać.
– Jak mogłeś brać w ramiona piękną kobietę? – wybuchnął – Takie zachowanie nie przystoi mnichowi!
Stary mnich popatrzył na towarzysza podróży i odparł:
– Ja zostawiłem ją na brzegu. A ty nadal ją niesiesz.
Uwolnij przeszłość, pozwól jej odejść. Bierz życie takim jakim jest, nie potępiaj się ani nie obwiniaj.
Zachowaj umiar we wszystkim, spokój i świadomość w działaniu. Bądź wolny.
- Millman Dan
Droga miłującego pokój wojownika
Dwaj mnisi, jeden stary a drugi bardzo młody, wracali błotnistą leśną ścieżką do swego klasztoru w Japonii. Podeszli do ślicznej kobiety, która stała bezradnie na brzegu mulistego, szybko płynącego strumienia.
Widząc, że jest w potrzebie, starszy mnich wziął ją na ręce i przeniósł przez wodę. Ona uśmiechała się do niego, oplatając ramionami jego szyję, aż on delikatnie postawił ją na drugim brzegu. Kobieta podziękowała, skłoniła się, a mnisi w ciszy podążyli w dalszą drogę.
Kiedy zbliżali się do bram klasztoru, młody mnich nie mógł już dłużej wytrzymać.
– Jak mogłeś brać w ramiona piękną kobietę? – wybuchnął – Takie zachowanie nie przystoi mnichowi!
Stary mnich popatrzył na towarzysza podróży i odparł:
– Ja zostawiłem ją na brzegu. A ty nadal ją niesiesz.
Uwolnij przeszłość, pozwól jej odejść. Bierz życie takim jakim jest, nie potępiaj się ani nie obwiniaj.
Zachowaj umiar we wszystkim, spokój i świadomość w działaniu. Bądź wolny.
- Millman Dan
Droga miłującego pokój wojownika
39095 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-05-14 22:13, punktów: -279
Młody Einstein broni wiary.
Pozwólcie, że wyjaśnię wam problem jaki nauka ma z religią.
Niewierzący profesor filozofii stojąc w audytorium wypełnionym
studentami zadaje pytanie jednemu z nich:
- Jesteś chrześcijaninem synu, prawda?
- Tak panie profesorze.
- Czyli wierzysz w Boga.
- Oczywiście.
- Czy Bóg jest dobry?
- Naturalnie, że jest dobry.
- A czy Bóg jest wszechmogący? Czy Bóg może wszystko?
- Tak.
- A Ty - jesteś dobry czy zły?
- Według Biblii jestem zły.
Na twarzy profesora pojawił się uśmiech wyższości - Ach tak, Biblia!
- A po chwili zastanowienia dodaje:
- Mam dla Ciebie pewien przykład. Powiedzmy że znasz chorą i cierpiącą osobę, którą możesz uzdrowić. Masz takie zdolności. Pomógłbyś tej osobie? Albo czy spróbowałbyś przynajmniej?
- Oczywiście, panie profesorze.
- Więc jesteś dobry...!
- Myślę, że nie można tego tak ująć.
- Ale dlaczego nie? Przecież pomógłbyś chorej, będącej w potrzebie osobie, jeśli byś tylko miał taką możliwość. Większość z nas by tak zrobiła. Ale Bóg nie.
Wobec milczenia studenta profesor mówi dalej - Nie pomaga, prawda? Mój brat był chrześcijaninem i zmarł na raka, pomimo że modlił się do Jezusa o uzdrowienie. Zatem czy Jezus jest dobry? Czy możesz mi odpowiedzieć na to pytanie?
Student nadal milczy, więc profesor dodaje - Nie potrafisz udzielić odpowiedzi, prawda? - aby dać studentowi chwilę zastanowienia profesor sięga po szklankę ze swojego biurka i popija łyk wody.
- Zacznijmy od początku chłopcze. Czy Bóg jest dobry?
- No tak.. jest dobry.
- A czy szatan jest dobry?
Bez chwili wahania student odpowiada - Nie.
- A od kogo pochodzi szatan?
Student aż drgnął:
- Od Boga.
- No właśnie. Zatem to Bóg stworzył szatana. A teraz powiedz mi jeszcze synu - czy na świecie istnieje zło?
- Istnieje panie profesorze ...
- Czyli zło obecne jest we Wszechświecie. A to przecież Bóg stworzył Wszechświat, prawda?
- Prawda.
- Więc kto stworzył zło? Skoro Bóg stworzył wszystko, zatem Bóg stworzył również i zło. A skoro zło istnieje, więc zgodnie z regułami logiki także i Bóg jest zły.
Student ponownie nie potrafi znaleźć odpowiedzi..
- A czy istnieją choroby, niemoralność, nienawiść, ohyda? Te wszystkie okropieństwa, które pojawiają się w otaczającym nas świece?
Student drżącym głosem odpowiada - Występują.
- A kto je stworzył?
W sali zaległa cisza, więc profesor ponawia pytanie - Kto je stworzył?
- wobec braku odpowiedzi profesor wstrzymuje krok i zaczyna się rozglądać po audytorium. Wszyscy studenci zamarli.
- Powiedz mi - wykładowca zwraca się do kolejnej osoby - Czy wierzysz w Jezusa Chrystusa synu?
Zdecydowany ton odpowiedzi przykuwa uwagę profesora:
- Tak panie profesorze, wierzę.
Starszy człowiek zwraca się do studenta:
- W świetle nauki posiadasz pięć zmysłów, które używasz do oceny otaczającego cię świata. Czy kiedykolwiek widziałeś Jezusa?
- Nie panie profesorze. Nigdy Go nie widziałem.
- Powiedz nam zatem, czy kiedykolwiek słyszałeś swojego Jezusa?
- Nie panie profesorze.
- A czy kiedykolwiek dotykałeś swojego Jezusa, smakowałeś Go, czy może wąchałeś? Czy kiedykolwiek miałeś jakiś fizyczny kontakt z Jezusem Chrystusem, czy też Bogiem w jakiejkolwiek postaci?
- Nie panie profesorze. Niestety nie miałem takiego kontaktu.
- I nadal w Niego wierzysz?
- Tak.
- Przecież zgodnie z wszelkimi zasadami przeprowadzania doświadczenia, nauka twierdzi że Twój Bóg nie istnieje... Co Ty na to synu?
- Nic - pada w odpowiedzi - mam tylko swoją wiarę.
- Tak, wiarę... - powtarza profesor - i właśnie w tym miejscu nauka napotyka problem z Bogiem. Nie ma dowodów, jest tylko wiara.
Student milczy przez chwilę, po czym sam zadaje pytanie:
- Panie profesorze - czy istnieje coś takiego jak ciepło?
- Tak.
- A czy istnieje takie zjawisko jak zimno?
- Tak synu, zimno również istnieje.
- Nie panie profesorze, zimno nie istnieje.
Wyraźnie zainteresowany profesor odwrócił się w kierunku studenta. Wszyscy w sali zamarli. Student zaczyna wyjaśniać:
- Może pan mieć dużo ciepła, więcej ciepła, super-ciepło, mega ciepło, ciepło nieskończone, rozgrzanie do białości, mało ciepła lub też brak ciepła, ale nie mamy niczego takiego, co moglibyśmy nazwać zimnem. Może pan schłodzić substancje do temperatury minus 273,15 stopni Celsjusza (zera absolutnego), co właśnie oznacza brak ciepła - nie
potrafimy osiągnąć niższej temperatury. Nie ma takiego zjawiska jak zimno, w przeciwnym razie potrafilibyśmy schładzać substancje do temperatur poniżej 273,15stC. Każda substancja lub rzecz poddają siębadaniu, kiedy posiadają energię lub są jej źródłem. Zero absolutne jest całkowitym brakiem ciepła. Jak pan widzi profesorze, zimno jest jedynie słowem, które służy nam do opisu braku ciepła. Nie potrafimy mierzyć zimna. Ciepło mierzymy w jednostkach energii, ponieważ ciepło jest energią. Zimno nie jest przeciwieństwem ciepła, zimno jest jego brakiem.
W sali wykładowej zaległa głęboka cisza. W odległym kącie ktoś upuścił pióro, wydając tym odgłos przypominający uderzenie młota.
- A co z ciemnością panie profesorze? Czy istnieje takie zjawisko jak ciemność?
- Tak - profesor odpowiada bez wahania - czymże jest noc jeśli nie ciemnością?
- Jest pan znowu w błędzie. Ciemność nie jest czymś, ciemność jest brakiem czegoś. Może pan mieć niewiele światła, normalne światło, jasne światło, migające światło, ale jeśli tego światła brak, nie ma wtedy nic i właśnie to nazywamy ciemnością, czyż nie? Właśnie takie znaczenie ma słowo ciemność. W rzeczywistości ciemność nie istnieje. Jeśli istniałaby, potrafiłby pan uczynić ją jeszcze ciemniejszą, czyż nie?
Profesor uśmiecha się nieznacznie patrząc na studenta. Zapowiada się dobry semestr.
- Co mi chcesz przez to powiedzieć młody człowieku?
- Zmierzam do tego panie profesorze, że założenia pańskiego rozumowania są fałszywe już od samego początku, zatem wyciągnięty wniosek jest również fałszywy.
Tym razem na twarzy profesora pojawia się zdumienie:
- Fałszywe? W jaki sposób zamierzasz mi to wytłumaczyć?
- Założenia pańskich rozważań opierają się na dualizmie – wyjaśnia student - twierdzi pan, że jest życie i jest śmierć, że jest dobry Bóg i zły Bóg. Rozważa pan Boga jako kogoś skończonego, kogo możemy poddać pomiarom. Panie profesorze, nauka nie jest w stanie wyjaśnić nawet takiego zjawiska jak myśl. Używa pojęć z zakresu elektryczności i magnetyzmu, nie poznawszy przecież w pełni istoty żadnego z tych zjawisk. Twierdzenie, że śmierć jest przeciwieństwem życia świadczy o ignorowaniu faktu, że śmierć nie istnieje jako mierzalne zjawisko. Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, tylko jego brakiem. A teraz
panie profesorze proszę mi odpowiedzieć - czy naucza pan studentów, którzy pochodzą od małp?
- Jeśli masz na myśli proces ewolucji, młody człowieku, to tak właśnie jest.
- A czy kiedykolwiek obserwował pan ten proces na własne oczy?
Profesor potrząsa głową wciąż się uśmiechając, zdawszy sobie sprawę w jakim kierunku zmierza argumentacja studenta. Bardzo dobry semestr, naprawdę.
- Skoro żaden z nas nigdy nie był świadkiem procesów ewolucyjnych i nie jest w stanie ich prześledzić wykonując jakiekolwiek doświadczenie, to przecież w tej sytuacji, zgodnie ze swoją poprzednią argumentacją, nie wykłada nam już pan naukowych opinii, prawda? Czy nie jest pan w takim razie bardziej kaznodzieją niż naukowcem?
W sali zaszemrało. Student czeka aż opadnie napięcie.
- Żeby panu uzmysłowić sposób, w jaki manipulował pan moim poprzednikiem, pozwolę sobie podać panu jeszcze jeden przykład - student rozgląda się po sali - czy ktokolwiek z was widział kiedyś mózg pana profesora?
Audytorium wybucha śmiechem...
- Czy ktokolwiek z was kiedykolwiek słyszał, dotykał, smakował czy
wąchał mózg pana profesora? Wygląda na to że nikt. A zatem zgodnie z
naukowa metodą badawczą, jaką przytoczył pan wcześniej, można
powiedzieć, z całym szacunkiem dla pana, że pan nie ma mózgu panie
profesorze. Skoro nauka mówi, że pan nie ma mózgu, jak możemy ufać
pańskim wykładom, profesorze?
W sali zapada martwa cisza. Profesor patrzy na studenta oczyma szerokimi z
niedowierzania. Po chwili milczenia, która wszystkim zdaje się trwać
wieczność profesor wydusza z siebie:
- Wygląda na to, że musicie je brać na wiarę.
- A zatem przyznaje pan, że wiara istnieje, a co więcej - stanowi
niezbędny element naszej codzienności. A teraz panie profesorze, proszę
mi powiedzieć, czy istnieje coś takiego jak zło?
Niezbyt pewny odpowiedzi profesor mówi - Oczywiście że istnieje.
Dostrzegamy je przecież każdego dnia. Choćby w codziennym występowaniu
człowieka przeciw człowiekowi. W całym ogromie przestępstw i przemocy
obecnym na świecie. Przecież te zjawiska to nic innego jak właśnie
zło.
Na to student odpowiada:
- Zło nie istnieje panie profesorze, albo też raczej nie występuje jako
zjawisko samo w sobie. Zło jest po prostu brakiem Boga. Jest jak
ciemność i zimno, występuje jako słowo stworzone przez człowieka dla
określenia braku Boga. Bóg nie stworzył zła. Zło pojawia się w
momencie, kiedy człowiek nie ma Boga w sercu. Zło jest jak zimno, które
jest skutkiem braku ciepła i jak ciemność, która jest wynikiem braku
światła.
Profesor usiadł zamyślony.
Pozwólcie, że wyjaśnię wam problem jaki nauka ma z religią.
Niewierzący profesor filozofii stojąc w audytorium wypełnionym
studentami zadaje pytanie jednemu z nich:
- Jesteś chrześcijaninem synu, prawda?
- Tak panie profesorze.
- Czyli wierzysz w Boga.
- Oczywiście.
- Czy Bóg jest dobry?
- Naturalnie, że jest dobry.
- A czy Bóg jest wszechmogący? Czy Bóg może wszystko?
- Tak.
- A Ty - jesteś dobry czy zły?
- Według Biblii jestem zły.
Na twarzy profesora pojawił się uśmiech wyższości - Ach tak, Biblia!
- A po chwili zastanowienia dodaje:
- Mam dla Ciebie pewien przykład. Powiedzmy że znasz chorą i cierpiącą osobę, którą możesz uzdrowić. Masz takie zdolności. Pomógłbyś tej osobie? Albo czy spróbowałbyś przynajmniej?
- Oczywiście, panie profesorze.
- Więc jesteś dobry...!
- Myślę, że nie można tego tak ująć.
- Ale dlaczego nie? Przecież pomógłbyś chorej, będącej w potrzebie osobie, jeśli byś tylko miał taką możliwość. Większość z nas by tak zrobiła. Ale Bóg nie.
Wobec milczenia studenta profesor mówi dalej - Nie pomaga, prawda? Mój brat był chrześcijaninem i zmarł na raka, pomimo że modlił się do Jezusa o uzdrowienie. Zatem czy Jezus jest dobry? Czy możesz mi odpowiedzieć na to pytanie?
Student nadal milczy, więc profesor dodaje - Nie potrafisz udzielić odpowiedzi, prawda? - aby dać studentowi chwilę zastanowienia profesor sięga po szklankę ze swojego biurka i popija łyk wody.
- Zacznijmy od początku chłopcze. Czy Bóg jest dobry?
- No tak.. jest dobry.
- A czy szatan jest dobry?
Bez chwili wahania student odpowiada - Nie.
- A od kogo pochodzi szatan?
Student aż drgnął:
- Od Boga.
- No właśnie. Zatem to Bóg stworzył szatana. A teraz powiedz mi jeszcze synu - czy na świecie istnieje zło?
- Istnieje panie profesorze ...
- Czyli zło obecne jest we Wszechświecie. A to przecież Bóg stworzył Wszechświat, prawda?
- Prawda.
- Więc kto stworzył zło? Skoro Bóg stworzył wszystko, zatem Bóg stworzył również i zło. A skoro zło istnieje, więc zgodnie z regułami logiki także i Bóg jest zły.
Student ponownie nie potrafi znaleźć odpowiedzi..
- A czy istnieją choroby, niemoralność, nienawiść, ohyda? Te wszystkie okropieństwa, które pojawiają się w otaczającym nas świece?
Student drżącym głosem odpowiada - Występują.
- A kto je stworzył?
W sali zaległa cisza, więc profesor ponawia pytanie - Kto je stworzył?
- wobec braku odpowiedzi profesor wstrzymuje krok i zaczyna się rozglądać po audytorium. Wszyscy studenci zamarli.
- Powiedz mi - wykładowca zwraca się do kolejnej osoby - Czy wierzysz w Jezusa Chrystusa synu?
Zdecydowany ton odpowiedzi przykuwa uwagę profesora:
- Tak panie profesorze, wierzę.
Starszy człowiek zwraca się do studenta:
- W świetle nauki posiadasz pięć zmysłów, które używasz do oceny otaczającego cię świata. Czy kiedykolwiek widziałeś Jezusa?
- Nie panie profesorze. Nigdy Go nie widziałem.
- Powiedz nam zatem, czy kiedykolwiek słyszałeś swojego Jezusa?
- Nie panie profesorze.
- A czy kiedykolwiek dotykałeś swojego Jezusa, smakowałeś Go, czy może wąchałeś? Czy kiedykolwiek miałeś jakiś fizyczny kontakt z Jezusem Chrystusem, czy też Bogiem w jakiejkolwiek postaci?
- Nie panie profesorze. Niestety nie miałem takiego kontaktu.
- I nadal w Niego wierzysz?
- Tak.
- Przecież zgodnie z wszelkimi zasadami przeprowadzania doświadczenia, nauka twierdzi że Twój Bóg nie istnieje... Co Ty na to synu?
- Nic - pada w odpowiedzi - mam tylko swoją wiarę.
- Tak, wiarę... - powtarza profesor - i właśnie w tym miejscu nauka napotyka problem z Bogiem. Nie ma dowodów, jest tylko wiara.
Student milczy przez chwilę, po czym sam zadaje pytanie:
- Panie profesorze - czy istnieje coś takiego jak ciepło?
- Tak.
- A czy istnieje takie zjawisko jak zimno?
- Tak synu, zimno również istnieje.
- Nie panie profesorze, zimno nie istnieje.
Wyraźnie zainteresowany profesor odwrócił się w kierunku studenta. Wszyscy w sali zamarli. Student zaczyna wyjaśniać:
- Może pan mieć dużo ciepła, więcej ciepła, super-ciepło, mega ciepło, ciepło nieskończone, rozgrzanie do białości, mało ciepła lub też brak ciepła, ale nie mamy niczego takiego, co moglibyśmy nazwać zimnem. Może pan schłodzić substancje do temperatury minus 273,15 stopni Celsjusza (zera absolutnego), co właśnie oznacza brak ciepła - nie
potrafimy osiągnąć niższej temperatury. Nie ma takiego zjawiska jak zimno, w przeciwnym razie potrafilibyśmy schładzać substancje do temperatur poniżej 273,15stC. Każda substancja lub rzecz poddają siębadaniu, kiedy posiadają energię lub są jej źródłem. Zero absolutne jest całkowitym brakiem ciepła. Jak pan widzi profesorze, zimno jest jedynie słowem, które służy nam do opisu braku ciepła. Nie potrafimy mierzyć zimna. Ciepło mierzymy w jednostkach energii, ponieważ ciepło jest energią. Zimno nie jest przeciwieństwem ciepła, zimno jest jego brakiem.
W sali wykładowej zaległa głęboka cisza. W odległym kącie ktoś upuścił pióro, wydając tym odgłos przypominający uderzenie młota.
- A co z ciemnością panie profesorze? Czy istnieje takie zjawisko jak ciemność?
- Tak - profesor odpowiada bez wahania - czymże jest noc jeśli nie ciemnością?
- Jest pan znowu w błędzie. Ciemność nie jest czymś, ciemność jest brakiem czegoś. Może pan mieć niewiele światła, normalne światło, jasne światło, migające światło, ale jeśli tego światła brak, nie ma wtedy nic i właśnie to nazywamy ciemnością, czyż nie? Właśnie takie znaczenie ma słowo ciemność. W rzeczywistości ciemność nie istnieje. Jeśli istniałaby, potrafiłby pan uczynić ją jeszcze ciemniejszą, czyż nie?
Profesor uśmiecha się nieznacznie patrząc na studenta. Zapowiada się dobry semestr.
- Co mi chcesz przez to powiedzieć młody człowieku?
- Zmierzam do tego panie profesorze, że założenia pańskiego rozumowania są fałszywe już od samego początku, zatem wyciągnięty wniosek jest również fałszywy.
Tym razem na twarzy profesora pojawia się zdumienie:
- Fałszywe? W jaki sposób zamierzasz mi to wytłumaczyć?
- Założenia pańskich rozważań opierają się na dualizmie – wyjaśnia student - twierdzi pan, że jest życie i jest śmierć, że jest dobry Bóg i zły Bóg. Rozważa pan Boga jako kogoś skończonego, kogo możemy poddać pomiarom. Panie profesorze, nauka nie jest w stanie wyjaśnić nawet takiego zjawiska jak myśl. Używa pojęć z zakresu elektryczności i magnetyzmu, nie poznawszy przecież w pełni istoty żadnego z tych zjawisk. Twierdzenie, że śmierć jest przeciwieństwem życia świadczy o ignorowaniu faktu, że śmierć nie istnieje jako mierzalne zjawisko. Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, tylko jego brakiem. A teraz
panie profesorze proszę mi odpowiedzieć - czy naucza pan studentów, którzy pochodzą od małp?
- Jeśli masz na myśli proces ewolucji, młody człowieku, to tak właśnie jest.
- A czy kiedykolwiek obserwował pan ten proces na własne oczy?
Profesor potrząsa głową wciąż się uśmiechając, zdawszy sobie sprawę w jakim kierunku zmierza argumentacja studenta. Bardzo dobry semestr, naprawdę.
- Skoro żaden z nas nigdy nie był świadkiem procesów ewolucyjnych i nie jest w stanie ich prześledzić wykonując jakiekolwiek doświadczenie, to przecież w tej sytuacji, zgodnie ze swoją poprzednią argumentacją, nie wykłada nam już pan naukowych opinii, prawda? Czy nie jest pan w takim razie bardziej kaznodzieją niż naukowcem?
W sali zaszemrało. Student czeka aż opadnie napięcie.
- Żeby panu uzmysłowić sposób, w jaki manipulował pan moim poprzednikiem, pozwolę sobie podać panu jeszcze jeden przykład - student rozgląda się po sali - czy ktokolwiek z was widział kiedyś mózg pana profesora?
Audytorium wybucha śmiechem...
- Czy ktokolwiek z was kiedykolwiek słyszał, dotykał, smakował czy
wąchał mózg pana profesora? Wygląda na to że nikt. A zatem zgodnie z
naukowa metodą badawczą, jaką przytoczył pan wcześniej, można
powiedzieć, z całym szacunkiem dla pana, że pan nie ma mózgu panie
profesorze. Skoro nauka mówi, że pan nie ma mózgu, jak możemy ufać
pańskim wykładom, profesorze?
W sali zapada martwa cisza. Profesor patrzy na studenta oczyma szerokimi z
niedowierzania. Po chwili milczenia, która wszystkim zdaje się trwać
wieczność profesor wydusza z siebie:
- Wygląda na to, że musicie je brać na wiarę.
- A zatem przyznaje pan, że wiara istnieje, a co więcej - stanowi
niezbędny element naszej codzienności. A teraz panie profesorze, proszę
mi powiedzieć, czy istnieje coś takiego jak zło?
Niezbyt pewny odpowiedzi profesor mówi - Oczywiście że istnieje.
Dostrzegamy je przecież każdego dnia. Choćby w codziennym występowaniu
człowieka przeciw człowiekowi. W całym ogromie przestępstw i przemocy
obecnym na świecie. Przecież te zjawiska to nic innego jak właśnie
zło.
Na to student odpowiada:
- Zło nie istnieje panie profesorze, albo też raczej nie występuje jako
zjawisko samo w sobie. Zło jest po prostu brakiem Boga. Jest jak
ciemność i zimno, występuje jako słowo stworzone przez człowieka dla
określenia braku Boga. Bóg nie stworzył zła. Zło pojawia się w
momencie, kiedy człowiek nie ma Boga w sercu. Zło jest jak zimno, które
jest skutkiem braku ciepła i jak ciemność, która jest wynikiem braku
światła.
Profesor usiadł zamyślony.
37735 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-24 09:07, punktów: -279
Prawdziwy sens tragedii
Pewien ptak codziennie chronił się w suchych gałęziach drzewa stojącego pośród rozległego pustynnego krajobrazu.
Razu pewnego trąba powietrzna wyrwała drzewo z korzeniami i
biedny ptak musiał przelecieć aż sto długich mil, zanim, wyczerpany, znalazł sobie nowe schronienie.
Gdy wreszcie, po długim locie dotarł do gęstego lasu, znalazł tam niezliczone drzewa, które uginały się od owoców…
- Gdyby uschnięte drzewo ocalało, nic nie skłoniłoby ptaka, by
wyrzekł się bezpieczeństwa i poszybował w przestworza.
Nieszczęścia mogą prowadzić do rozwoju.
Trzeba tylko zrozumieć lekcję jaka się w nich kryje.
Pewien ptak codziennie chronił się w suchych gałęziach drzewa stojącego pośród rozległego pustynnego krajobrazu.
Razu pewnego trąba powietrzna wyrwała drzewo z korzeniami i
biedny ptak musiał przelecieć aż sto długich mil, zanim, wyczerpany, znalazł sobie nowe schronienie.
Gdy wreszcie, po długim locie dotarł do gęstego lasu, znalazł tam niezliczone drzewa, które uginały się od owoców…
- Gdyby uschnięte drzewo ocalało, nic nie skłoniłoby ptaka, by
wyrzekł się bezpieczeństwa i poszybował w przestworza.
Nieszczęścia mogą prowadzić do rozwoju.
Trzeba tylko zrozumieć lekcję jaka się w nich kryje.
37737 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-24 09:13, punktów: -279
Nasze wyobrażenia
- Nie szukajcie Boga – rzekł Mistrz. – Po prostu patrzcie, a wszystko się wam objawi.
- Ale jak mamy patrzeć?
- Za każdym razem, kiedy patrzycie na cokolwiek, starajcie się
widzieć tylko to, co jest, i nic innego.
Uczniowie byli wyraźnie zdezorientowani, więc Mistrz wyłożył to
prościej:
- Na przykład, kiedy spoglądacie na księżyc, starajcie się widzieć
jedynie księżyc i nic ponadto.
- A cóż innego oprócz księżyca można widzieć, kiedy się na niego
patrzy?
- Człowiek głodny mógłby zobaczyć krąg sera. Zakochany – twarz ukochanej osoby…
- Nie szukajcie Boga – rzekł Mistrz. – Po prostu patrzcie, a wszystko się wam objawi.
- Ale jak mamy patrzeć?
- Za każdym razem, kiedy patrzycie na cokolwiek, starajcie się
widzieć tylko to, co jest, i nic innego.
Uczniowie byli wyraźnie zdezorientowani, więc Mistrz wyłożył to
prościej:
- Na przykład, kiedy spoglądacie na księżyc, starajcie się widzieć
jedynie księżyc i nic ponadto.
- A cóż innego oprócz księżyca można widzieć, kiedy się na niego
patrzy?
- Człowiek głodny mógłby zobaczyć krąg sera. Zakochany – twarz ukochanej osoby…
37738 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-24 09:17, punktów: -279
Jak Budda znalazł drogę środka
Kiedy Budda po raz pierwszy rozpoczął swe poszukiwanie duchowe, praktykował wiele umartwień.
Pewnego dnia zdarzyło się, że dwaj muzycy przechodzili obok drzewa, pod którym siedział pogrążony w medytacji.
Jeden mówił do drugiego: „Nie naciągaj za bardzo strun swojej gitary, bo się zerwą. Nie trzymaj ich też zbyt luźno, bo nie dobędziesz z nich muzyki. Trzymaj się drogi środka”.
Słowa te uderzyły Buddę z taką siłą, że zrewolucjonizowały jego całe podejście do duchowości.
Był przekonany, że zostały one powiedziane dla niego.
Od tej chwili zrezygnował ze wszystkich umartwień i zaczął podążać drogą, która był łatwa i lekka, drogą umiarkowania.
Rzeczywiście, jego podejście do oświecenia nazywane jest Drogą Środka.
Kiedy Budda po raz pierwszy rozpoczął swe poszukiwanie duchowe, praktykował wiele umartwień.
Pewnego dnia zdarzyło się, że dwaj muzycy przechodzili obok drzewa, pod którym siedział pogrążony w medytacji.
Jeden mówił do drugiego: „Nie naciągaj za bardzo strun swojej gitary, bo się zerwą. Nie trzymaj ich też zbyt luźno, bo nie dobędziesz z nich muzyki. Trzymaj się drogi środka”.
Słowa te uderzyły Buddę z taką siłą, że zrewolucjonizowały jego całe podejście do duchowości.
Był przekonany, że zostały one powiedziane dla niego.
Od tej chwili zrezygnował ze wszystkich umartwień i zaczął podążać drogą, która był łatwa i lekka, drogą umiarkowania.
Rzeczywiście, jego podejście do oświecenia nazywane jest Drogą Środka.
37743 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-24 13:40, punktów: -279
Najwłaściwszy moment
Pewien cesarz pomyślał kiedyś, że gdyby tylko znał odpowiedź na trzy pytania, nie błądziłby w żadnej sprawie: “Jaki czas jest najodpowiedniejszy dla każdego działania? Z jakimi ludźmi współpracować? Co jest najważniejsze do zrobienia?”
Cesarz wydał więc dekret, w którym wyznaczył wielką nagrodę dla tego, kto odpowie na jego pytania. Wielu, dowiedziawszy się o tym, niezwłocznie udało się do pałacu. Każdy miał inną odpowiedź.
W odpowiedzi na pierwsze pytanie ktoś poradził, by cesarz sporządził dokładny plan czynności z uwzględnieniem godziny, dnia, miesiąca i roku i później co do joty go wypełniał.
Tylko wtedy będzie podejmował każde działanie we właściwym czasie.
Ktoś inny powiedział, ze nie da się wszystkiego zaplanować i ze cesarz powinien odłożyć na bok próżne rozrywki i zważać na wszystko, aby wiedzieć, kiedy co zrobić.
Trzeci śmiałek udowadniał, ze cesarz sam nie jest w stanie wszystkiego przewidzieć i nie ma takiej znajomości rzeczy, by decydować, jaki czas najlepiej odpowiada każdemu zadaniu Powinien więc powołać Radę Mędrców i działać zgodnie z jej zaleceniami.
Czwarty rzekł, ze pewne sprawy wymagają natychmiastowej decyzji i nie mogą czekać na konsultacje, lecz jeśli cesarz chce wiedzieć z wyprzedzeniem, co się wydarzy, powinien zasięgnąć rady wróżów i jasnowidzów
Odpowiedzi na drugie pytanie tez nie były zgodne.
Jeden twierdził, ze cesarz powinien mieć zaufanie do administratorów, inny – ze powinien polegać na kapłanach i mnichach Byli tez tacy, co zalecali współpracę z medykami i tacy, którzy za godnych zaufania uważali wojowników.
Trzecie pytanie również przyniosło różnorodne odpowiedzi.
Niektórzy twierdzili, ze najważniejszym zajęciem jest nauka, mm obstawali przy religii, a jeszcze mm dawali pierwszeństwo ćwiczeniom wojskowym
Żadna z tych odpowiedzi nie zadowoliła cesarza, toteż nie przyznał nikomu nagrody.
Po kilku nocach spędzonych na rozmyślaniach postanowił udać się do pustelnika, który żył w górach i uchodził za oświeconego…
Cesarz zapragnął odszukać go i przedstawić mu swe pytania, chociaż dobrze wiedział, że pustelnik nigdy nie schodził z gór, a przyjmował tylko biednych, odmawiając wszelkiego kontaktu z ludźmi bogatymi i posiadającymi władzę.
Cesarz przebrał się więc za prostego wieśniaka. Rozkazał sługom czekać w dolinie, a sam zaczął wspinać się w poszukiwaniu pustelnika.
W końcu dotarł do miejsca, gdzie mieszkał ów święty człowiek. Zastał go przy skopywaniu ziemi w ogrodzie przed chatą. Kiedy pustelnik zauważył przybysza, skinął głową na powitanie, po czym kopał dalej. Widać było, że praca kosztuje go dużo wysiłku. Był już stary i za każdym razem, gdy zagłębiał łopatę w ziemi, ciężko wzdychał.
Cesarz zbliżył się do pustelnika i powiedział: „Przyszedłem tutaj prosić cię o odpowiedź na trzy pytania: Jaki czas jest najodpowiedniejszy dla każdego działania? Z jakimi ludźmi współpracować? Co jest najważniejsze do zrobienia?”
Pustelnik słuchał uważnie, po czym poklepał cesarza po ramieniu i wrócił do kopania ziemi. „Musisz być zmęczony” – powiedział cesarz. „Pozwól, że ci pomogę”. Pustelnik podziękował, dał mu łopatę, a sam usiadł na trawie, by odpocząć.
Cesarz skopał dwie grzędy i ponownie zwrócił się do starca z pytaniami, lecz ten nadal milczał. Po chwili wstał i wskazując na łopatę powiedział: „Teraz ty odpocznij, a ja będę kopał”. Cesarz jednak nie przerywał pracy. Minęła godzina, potem druga, w końcu słońce zaczęło chować się za góry. Odłożył łopatę i rzekł: „Czy odpowiesz na moje pytania? Jeśli nie możesz dać mi odpowiedzi, proszę, powiedz, a wrócę do domu”.
Pustelnik podniósł głowę i odezwał się: „Słyszysz? Ktoś tam biegnie”. Cesarz odwrócił się. Ujrzeli człowieka z białą brodą, wyłaniającego się z lasu. Biegł jak szalony. Przyciskał ręce do zakrwawionego brzucha. Kierował się prosto na cesarza i w końcu upadł przed nim nieprzytomny.
Gdy cesarz i pustelnik ściągnęli ubranie z nieznajomego, ujrzeli głębokie cięcie. Cesarz starannie przemył ranę, po czym zabandażował ją własną koszulą, która w ciągu paru minut nasiąknęła krwią. Wypłukał ją więc i powtórnie opatrzył zranione miejsce.
Czynił to wielokrotnie, dopóki krew nie przestała broczyć z brzucha.
W końcu ranny odzyskał przytomność i spragniony poprosił o wodę. Cesarz zbiegł do strumienia i wrócił z dzbanem pełnym świeżej wody.
Tymczasem słońce zupełnie zaszło i zaczęło wiać nocnym chłodem. Pustelnik pomógł cesarzowi wnieść człowieka do chaty i ułożyć go na łóżku. Ranny przymknął oczy i leżał spokojnie. Cesarz, wyczerpany długą wspinaczką i kopaniem ziemi, oparł się o drzwi i zasnął. Kiedy się obudził, słońce już wzeszło. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest i co tu robi. Spojrzał na łóżko i zobaczył, że leżący tam człowiek też rozgląda się zmieszany. Ów przyjrzał się bacznie cesarzowi, po czym słabo wyszeptał: „Proszę, przebacz mi”.
„Cóż takiego uczyniłeś, że powinienem ci przebaczyć?” – zapytał cesarz.
„Wasza Wysokość, nie znasz mnie, lecz ja znam ciebie. Byłem twym zawziętym wrogiem i przysiągłem zemścić się na tobie, gdyż w czasie ostatniej wojny zabiłeś mego brata i zająłeś moje dobra. Kiedy dowiedziałem się, że idziesz sam w góry do pustelnika, postanowiłem zaskoczyć cię w drodze powrotnej i zabić. Czekałem długo, ale nie nadchodziłeś, więc opuściłem kryjówkę, by cię odnaleźć.
Zamiast ciebie napotkałem ludzi z twego orszaku. Rozpoznali mnie i zadali tę ranę. Na szczęście zdołałem uciec i przybiegłem tutaj. Gdyby nie ty, z pewnością już bym nie żył. Miałem zamiar zabić cię, tymczasem ty ocaliłeś mnie przed śmiercią.
Wstydzę się i jestem ci wdzięczny bardziej niż słowa mogłyby to wyrazić. Jeśli przeżyję, ślubuję służyć ci przez resztę życia i nakażę mym dzieciom i wnukom, by też tak czyniły. Proszę, przebacz mi”.
Cesarz nie posiadał się z radości, widząc, że tak łatwo pojednał się z byłym wrogiem. Nie tylko mu wybaczył, ale też przyrzekł przysłać swego nadwornego lekarza i służącego, by opiekowali się nim aż do całkowitego wyzdrowienia. Wydał rozkaz służbie, by zabrano rannego do domu i wrócił do pustelnika, chcąc prosić go po raz ostatni o odpowiedź na trzy pytania. Pustelnik właśnie rzucał ziarno w skopaną wczoraj ziemię. Zatrzymał się i spojrzał na cesarza:
„Masz już odpowiedzi na twoje pytania”.
„Jakże to?” cesarz nie rozumiał.
„Wczoraj, gdybyś nie ulitował się nad mym wiekiem i nie pomógł mi skopać grządek, zostałbyś zaatakowany w drodze powrotnej.
Żałowałbyś wtedy bardzo, że nie pozostałeś ze mną.
Zatem najważniejszym czasem był czas, kiedy kopałeś ziemię, najważniejszą osobą byłem ja i najważniejszym zajęciem pomaganie mi.
Później, kiedy zraniony człowiek dobiegł tutaj, najważniejszym czasem był czas, który spędziłeś, opatrując jego ranę. Gdybyś nie zrobił tego, umarłby i straciłbyś szansę pogodzenia się z nim.
Podobnie, to on był najważniejszą osobą i najważniejszym zajęciem – opatrywanie rany. Pamiętaj, że jest tylko jeden najważniejszy czas, a ten czas – to teraz.
Najważniejszą osobą jest zawsze ta, z którą właśnie przebywasz, która stoi przed tobą, bo kto wie, czy jeszcze z kimkolwiek się spotkasz… Najważniejszym zajęciem jest czynienie szczęśliwym tego, kto znajduje się obok ciebie.
Chwila teraźniejsza jest jedynym czasem, jaki mamy.”
- L. Tołstoj
Pewien cesarz pomyślał kiedyś, że gdyby tylko znał odpowiedź na trzy pytania, nie błądziłby w żadnej sprawie: “Jaki czas jest najodpowiedniejszy dla każdego działania? Z jakimi ludźmi współpracować? Co jest najważniejsze do zrobienia?”
Cesarz wydał więc dekret, w którym wyznaczył wielką nagrodę dla tego, kto odpowie na jego pytania. Wielu, dowiedziawszy się o tym, niezwłocznie udało się do pałacu. Każdy miał inną odpowiedź.
W odpowiedzi na pierwsze pytanie ktoś poradził, by cesarz sporządził dokładny plan czynności z uwzględnieniem godziny, dnia, miesiąca i roku i później co do joty go wypełniał.
Tylko wtedy będzie podejmował każde działanie we właściwym czasie.
Ktoś inny powiedział, ze nie da się wszystkiego zaplanować i ze cesarz powinien odłożyć na bok próżne rozrywki i zważać na wszystko, aby wiedzieć, kiedy co zrobić.
Trzeci śmiałek udowadniał, ze cesarz sam nie jest w stanie wszystkiego przewidzieć i nie ma takiej znajomości rzeczy, by decydować, jaki czas najlepiej odpowiada każdemu zadaniu Powinien więc powołać Radę Mędrców i działać zgodnie z jej zaleceniami.
Czwarty rzekł, ze pewne sprawy wymagają natychmiastowej decyzji i nie mogą czekać na konsultacje, lecz jeśli cesarz chce wiedzieć z wyprzedzeniem, co się wydarzy, powinien zasięgnąć rady wróżów i jasnowidzów
Odpowiedzi na drugie pytanie tez nie były zgodne.
Jeden twierdził, ze cesarz powinien mieć zaufanie do administratorów, inny – ze powinien polegać na kapłanach i mnichach Byli tez tacy, co zalecali współpracę z medykami i tacy, którzy za godnych zaufania uważali wojowników.
Trzecie pytanie również przyniosło różnorodne odpowiedzi.
Niektórzy twierdzili, ze najważniejszym zajęciem jest nauka, mm obstawali przy religii, a jeszcze mm dawali pierwszeństwo ćwiczeniom wojskowym
Żadna z tych odpowiedzi nie zadowoliła cesarza, toteż nie przyznał nikomu nagrody.
Po kilku nocach spędzonych na rozmyślaniach postanowił udać się do pustelnika, który żył w górach i uchodził za oświeconego…
Cesarz zapragnął odszukać go i przedstawić mu swe pytania, chociaż dobrze wiedział, że pustelnik nigdy nie schodził z gór, a przyjmował tylko biednych, odmawiając wszelkiego kontaktu z ludźmi bogatymi i posiadającymi władzę.
Cesarz przebrał się więc za prostego wieśniaka. Rozkazał sługom czekać w dolinie, a sam zaczął wspinać się w poszukiwaniu pustelnika.
W końcu dotarł do miejsca, gdzie mieszkał ów święty człowiek. Zastał go przy skopywaniu ziemi w ogrodzie przed chatą. Kiedy pustelnik zauważył przybysza, skinął głową na powitanie, po czym kopał dalej. Widać było, że praca kosztuje go dużo wysiłku. Był już stary i za każdym razem, gdy zagłębiał łopatę w ziemi, ciężko wzdychał.
Cesarz zbliżył się do pustelnika i powiedział: „Przyszedłem tutaj prosić cię o odpowiedź na trzy pytania: Jaki czas jest najodpowiedniejszy dla każdego działania? Z jakimi ludźmi współpracować? Co jest najważniejsze do zrobienia?”
Pustelnik słuchał uważnie, po czym poklepał cesarza po ramieniu i wrócił do kopania ziemi. „Musisz być zmęczony” – powiedział cesarz. „Pozwól, że ci pomogę”. Pustelnik podziękował, dał mu łopatę, a sam usiadł na trawie, by odpocząć.
Cesarz skopał dwie grzędy i ponownie zwrócił się do starca z pytaniami, lecz ten nadal milczał. Po chwili wstał i wskazując na łopatę powiedział: „Teraz ty odpocznij, a ja będę kopał”. Cesarz jednak nie przerywał pracy. Minęła godzina, potem druga, w końcu słońce zaczęło chować się za góry. Odłożył łopatę i rzekł: „Czy odpowiesz na moje pytania? Jeśli nie możesz dać mi odpowiedzi, proszę, powiedz, a wrócę do domu”.
Pustelnik podniósł głowę i odezwał się: „Słyszysz? Ktoś tam biegnie”. Cesarz odwrócił się. Ujrzeli człowieka z białą brodą, wyłaniającego się z lasu. Biegł jak szalony. Przyciskał ręce do zakrwawionego brzucha. Kierował się prosto na cesarza i w końcu upadł przed nim nieprzytomny.
Gdy cesarz i pustelnik ściągnęli ubranie z nieznajomego, ujrzeli głębokie cięcie. Cesarz starannie przemył ranę, po czym zabandażował ją własną koszulą, która w ciągu paru minut nasiąknęła krwią. Wypłukał ją więc i powtórnie opatrzył zranione miejsce.
Czynił to wielokrotnie, dopóki krew nie przestała broczyć z brzucha.
W końcu ranny odzyskał przytomność i spragniony poprosił o wodę. Cesarz zbiegł do strumienia i wrócił z dzbanem pełnym świeżej wody.
Tymczasem słońce zupełnie zaszło i zaczęło wiać nocnym chłodem. Pustelnik pomógł cesarzowi wnieść człowieka do chaty i ułożyć go na łóżku. Ranny przymknął oczy i leżał spokojnie. Cesarz, wyczerpany długą wspinaczką i kopaniem ziemi, oparł się o drzwi i zasnął. Kiedy się obudził, słońce już wzeszło. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest i co tu robi. Spojrzał na łóżko i zobaczył, że leżący tam człowiek też rozgląda się zmieszany. Ów przyjrzał się bacznie cesarzowi, po czym słabo wyszeptał: „Proszę, przebacz mi”.
„Cóż takiego uczyniłeś, że powinienem ci przebaczyć?” – zapytał cesarz.
„Wasza Wysokość, nie znasz mnie, lecz ja znam ciebie. Byłem twym zawziętym wrogiem i przysiągłem zemścić się na tobie, gdyż w czasie ostatniej wojny zabiłeś mego brata i zająłeś moje dobra. Kiedy dowiedziałem się, że idziesz sam w góry do pustelnika, postanowiłem zaskoczyć cię w drodze powrotnej i zabić. Czekałem długo, ale nie nadchodziłeś, więc opuściłem kryjówkę, by cię odnaleźć.
Zamiast ciebie napotkałem ludzi z twego orszaku. Rozpoznali mnie i zadali tę ranę. Na szczęście zdołałem uciec i przybiegłem tutaj. Gdyby nie ty, z pewnością już bym nie żył. Miałem zamiar zabić cię, tymczasem ty ocaliłeś mnie przed śmiercią.
Wstydzę się i jestem ci wdzięczny bardziej niż słowa mogłyby to wyrazić. Jeśli przeżyję, ślubuję służyć ci przez resztę życia i nakażę mym dzieciom i wnukom, by też tak czyniły. Proszę, przebacz mi”.
Cesarz nie posiadał się z radości, widząc, że tak łatwo pojednał się z byłym wrogiem. Nie tylko mu wybaczył, ale też przyrzekł przysłać swego nadwornego lekarza i służącego, by opiekowali się nim aż do całkowitego wyzdrowienia. Wydał rozkaz służbie, by zabrano rannego do domu i wrócił do pustelnika, chcąc prosić go po raz ostatni o odpowiedź na trzy pytania. Pustelnik właśnie rzucał ziarno w skopaną wczoraj ziemię. Zatrzymał się i spojrzał na cesarza:
„Masz już odpowiedzi na twoje pytania”.
„Jakże to?” cesarz nie rozumiał.
„Wczoraj, gdybyś nie ulitował się nad mym wiekiem i nie pomógł mi skopać grządek, zostałbyś zaatakowany w drodze powrotnej.
Żałowałbyś wtedy bardzo, że nie pozostałeś ze mną.
Zatem najważniejszym czasem był czas, kiedy kopałeś ziemię, najważniejszą osobą byłem ja i najważniejszym zajęciem pomaganie mi.
Później, kiedy zraniony człowiek dobiegł tutaj, najważniejszym czasem był czas, który spędziłeś, opatrując jego ranę. Gdybyś nie zrobił tego, umarłby i straciłbyś szansę pogodzenia się z nim.
Podobnie, to on był najważniejszą osobą i najważniejszym zajęciem – opatrywanie rany. Pamiętaj, że jest tylko jeden najważniejszy czas, a ten czas – to teraz.
Najważniejszą osobą jest zawsze ta, z którą właśnie przebywasz, która stoi przed tobą, bo kto wie, czy jeszcze z kimkolwiek się spotkasz… Najważniejszym zajęciem jest czynienie szczęśliwym tego, kto znajduje się obok ciebie.
Chwila teraźniejsza jest jedynym czasem, jaki mamy.”
- L. Tołstoj
39367 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-05-29 07:46, punktów: -279
Historia pewnego przebudzenia
Pewnego popołudnia, w roku 1980, stałem na szczycie wzgórz Waitakere wznoszących się nad miastem Auckland.
Moje życie było jednym wielkim bałaganem.
Rozpadało się moje małżeństwo, byłem bez pieniędzy i miałem tylko kilku bliskich przyjaciół, którym mogłem zaufać i opowiedzieć o swoich najbardziej osobistych sprawach.
Byłem w głębokiej depresji.
Aby pobyć w samotności, zebrać myśli i oderwać się od kłopotów w domu, wsiadłem do samochodu i wkrótce znalazłem się na drodze prowadzącej w góry. Zatrzymałem się w miejscu, skąd miałem rozległy widok, i zobaczyłem miniaturowe miasto Auckland, rozpostarte w dole, rozlewające się poza zasięg mojego wzroku.
Stałem tam, a miasto nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Zbyt pochłonięty byłem rozmyślaniem o tym, jak źle obchodzi się ze mną świat – klasyczny przypadek „syndromu biedactwa”.
Biorąc pod uwagę wszystko, czego dokonałem, wydawało mi się to niesprawiedliwe. Wyjechałem kiedyś bronić swojego kraju w Wietnamie, a po powrocie witali mnie jedynie przeciwnicy tej wojny, tak jak bym był jakimś zbrodniarzem wojennym.
Wiele było we mnie rozgoryczenia z tego powodu.
Kochałem moją żonę, ale pomimo wszelkich starań, jakich oboje dokładaliśmy, nie mogliśmy nic zrobić, aby nasze małżeństwo dobrze funkcjonowało. A cały mój wysiłek, który włożyłem w poradnictwo, pomaganie innym w ułożeniu sobie życia? Jak na Ironię, oto właśnie ja, pouczający innych, sam nie mogłem uporządkować własnego życia.
Nagle mój wzrok przyciągnęło odbicie promieni słonecznych w jednym z okien gdzieś daleko, daleko w dole. Mój umysł podążył za tym światłem, zastanawiając się, co też w tej chwili robili mieszkańcy tego domu: przygotowywali posiłki, spędzali miło czas z przyjaciółmi, oglądali telewizję, kochali się, czytali? Na kilka minut zapomniałem o sobie i swoim bólu.
W jednym momencie poszerzyłem horyzont swojego ograniczonego myślenia i dołączyłem myśli o tym, co inni mogą teraz robić.
Rozciągnąłem pole mojego myślenia jeszcze dalej i rozważałem, co w tym momencie może robić pół miliona mieszkańców Auckland. Stałem tam i patrzyłem na nich wszystkich, jak bym był kimś niezwykle potężnym, może nawet Bogiem.
Nie byłem już Colinem Sissonem, zagubionym i zranionym, ale kimś oderwanym od bólu i bardzo przytomnie obserwującym potęgę ludzkiego życia rozpościerającego się w oddali.
Dało mi to poczucie nieskończoności i jedności, których nie doświadczyłem od czasów młodości. To poczucie jedności sprawiło, że zdałem sobie sprawę, iż wszechświat jest niewiarygodnie potężny i nie tylko ja jestem jego cząstką, ale również on jest częścią mnie.
Poczułem wówczas łączność z samym sobą i zaczynałem dostrzegać, że mógłbym, do pewnego stopnia, sprawować kontrolę nad moim osobistym światem, choć jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak to osiągnąć.
Doświadczenie to zapoczątkowało głębokie zmiany w moim życiu.
Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że życie to coś więcej niż tylko to, co j a czuję, myślę czy robię.
Uświadomiłem sobie, że jestem częścią ogromnego strumienia energii, do którego mogłem się podłączyć i doświadczyć siebie pełniej i cudowniej.
- Sisson Colin P.
Podróż w głąb siebie
Pewnego popołudnia, w roku 1980, stałem na szczycie wzgórz Waitakere wznoszących się nad miastem Auckland.
Moje życie było jednym wielkim bałaganem.
Rozpadało się moje małżeństwo, byłem bez pieniędzy i miałem tylko kilku bliskich przyjaciół, którym mogłem zaufać i opowiedzieć o swoich najbardziej osobistych sprawach.
Byłem w głębokiej depresji.
Aby pobyć w samotności, zebrać myśli i oderwać się od kłopotów w domu, wsiadłem do samochodu i wkrótce znalazłem się na drodze prowadzącej w góry. Zatrzymałem się w miejscu, skąd miałem rozległy widok, i zobaczyłem miniaturowe miasto Auckland, rozpostarte w dole, rozlewające się poza zasięg mojego wzroku.
Stałem tam, a miasto nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Zbyt pochłonięty byłem rozmyślaniem o tym, jak źle obchodzi się ze mną świat – klasyczny przypadek „syndromu biedactwa”.
Biorąc pod uwagę wszystko, czego dokonałem, wydawało mi się to niesprawiedliwe. Wyjechałem kiedyś bronić swojego kraju w Wietnamie, a po powrocie witali mnie jedynie przeciwnicy tej wojny, tak jak bym był jakimś zbrodniarzem wojennym.
Wiele było we mnie rozgoryczenia z tego powodu.
Kochałem moją żonę, ale pomimo wszelkich starań, jakich oboje dokładaliśmy, nie mogliśmy nic zrobić, aby nasze małżeństwo dobrze funkcjonowało. A cały mój wysiłek, który włożyłem w poradnictwo, pomaganie innym w ułożeniu sobie życia? Jak na Ironię, oto właśnie ja, pouczający innych, sam nie mogłem uporządkować własnego życia.
Nagle mój wzrok przyciągnęło odbicie promieni słonecznych w jednym z okien gdzieś daleko, daleko w dole. Mój umysł podążył za tym światłem, zastanawiając się, co też w tej chwili robili mieszkańcy tego domu: przygotowywali posiłki, spędzali miło czas z przyjaciółmi, oglądali telewizję, kochali się, czytali? Na kilka minut zapomniałem o sobie i swoim bólu.
W jednym momencie poszerzyłem horyzont swojego ograniczonego myślenia i dołączyłem myśli o tym, co inni mogą teraz robić.
Rozciągnąłem pole mojego myślenia jeszcze dalej i rozważałem, co w tym momencie może robić pół miliona mieszkańców Auckland. Stałem tam i patrzyłem na nich wszystkich, jak bym był kimś niezwykle potężnym, może nawet Bogiem.
Nie byłem już Colinem Sissonem, zagubionym i zranionym, ale kimś oderwanym od bólu i bardzo przytomnie obserwującym potęgę ludzkiego życia rozpościerającego się w oddali.
Dało mi to poczucie nieskończoności i jedności, których nie doświadczyłem od czasów młodości. To poczucie jedności sprawiło, że zdałem sobie sprawę, iż wszechświat jest niewiarygodnie potężny i nie tylko ja jestem jego cząstką, ale również on jest częścią mnie.
Poczułem wówczas łączność z samym sobą i zaczynałem dostrzegać, że mógłbym, do pewnego stopnia, sprawować kontrolę nad moim osobistym światem, choć jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak to osiągnąć.
Doświadczenie to zapoczątkowało głębokie zmiany w moim życiu.
Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że życie to coś więcej niż tylko to, co j a czuję, myślę czy robię.
Uświadomiłem sobie, że jestem częścią ogromnego strumienia energii, do którego mogłem się podłączyć i doświadczyć siebie pełniej i cudowniej.
- Sisson Colin P.
Podróż w głąb siebie
38818 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-04-25 18:27, punktów: -279
O widoku z murów miasta.
- Kim jestem? - spytał kiedyś starca pewien młodzian.
- Jesteś tym, za kogo się uważasz - odrzekł starzec - wyjaśni ci to taka historyjka...
Zachodziło słońce. Z murów miasta można było zobaczyć na linii horyzontu dwie obejmujące się sylwetki.
"To jakiś tatuś i mamusia" - pomyślała niewinna dziecinka.
"To kochankowie" - pomyślał mężczyzna ze złamanym sercem.
"To dwaj przyjaciele, co spotkali się po wielu latach" - pomyślał człowiek samotny.
"To dwaj kupcy, co dobili targu" - pomyślał skąpiec.
"To ojciec obejmuje syna wracającego z wojny" - pomyślała pewna pani o tkliwej duszy.
"To córka ściska ojca, który wraca z dalekiej podróży" - pomyślał człowiek pogrążony w bólu po śmierci córki.
"To para zakochanych" - pomyślała dziewczyna marząca o miłości.
"To dwaj ludzie walczą do ostatniej kropli krwi" - pomyślał morderca.
"Kto wie, dlaczego się obejmują" - pomyślał człowiek o oschłym sercu.
"Jaki to piękny widok; dwoje obejmujących się ludzi" - pomyślał duchowny.
- W każdej myśli - zakończył starzec - widzisz siebie samego takim, jakim jesteś. Analizuj często swoje myśli; mogą ci one powiedzieć o wiele więcej o tobie samym niż jakikolwiek nauczyciel.
- Pier D\'Aubrigy
- Kim jestem? - spytał kiedyś starca pewien młodzian.
- Jesteś tym, za kogo się uważasz - odrzekł starzec - wyjaśni ci to taka historyjka...
Zachodziło słońce. Z murów miasta można było zobaczyć na linii horyzontu dwie obejmujące się sylwetki.
"To jakiś tatuś i mamusia" - pomyślała niewinna dziecinka.
"To kochankowie" - pomyślał mężczyzna ze złamanym sercem.
"To dwaj przyjaciele, co spotkali się po wielu latach" - pomyślał człowiek samotny.
"To dwaj kupcy, co dobili targu" - pomyślał skąpiec.
"To ojciec obejmuje syna wracającego z wojny" - pomyślała pewna pani o tkliwej duszy.
"To córka ściska ojca, który wraca z dalekiej podróży" - pomyślał człowiek pogrążony w bólu po śmierci córki.
"To para zakochanych" - pomyślała dziewczyna marząca o miłości.
"To dwaj ludzie walczą do ostatniej kropli krwi" - pomyślał morderca.
"Kto wie, dlaczego się obejmują" - pomyślał człowiek o oschłym sercu.
"Jaki to piękny widok; dwoje obejmujących się ludzi" - pomyślał duchowny.
- W każdej myśli - zakończył starzec - widzisz siebie samego takim, jakim jesteś. Analizuj często swoje myśli; mogą ci one powiedzieć o wiele więcej o tobie samym niż jakikolwiek nauczyciel.
- Pier D\'Aubrigy
38817 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-04-25 18:06, punktów: -279
Dobrze że jesteś.
Pewna nowojorska nauczycielka postanowiła przeprowadzić pośród uczniów klas maturalnych interesujący eksperyment, wymyślony wcześniej przez Helice Bridges z Del Mar w Kalifornii. Podczas zajęć wzywała po kolei każdego ucznia na środek klasy, mówiła mu, jak wiele znaczy dla niej i dla pozostałych uczniów, a następnie darowała mu błękitna tasiemkę ze złotym napisem: "Dobrze że jesteś".
Nauczycielka zdecydowała też, że klasa wykona podobne doświadczenie w swoim środowisku, by sprawdzić, jaki wpływ na otoczenie wywrze takie publicznie wyrażone uznanie. Każdy z uczniów otrzymał więc trzy dodatkowe tasiemki wraz z poleceniem, by obdarować jedną z nich kogoś szczególnego w dowód wdzięczności lub uznania i ofiarować mu pozostałe dwie z prośbą, by przekazał je dalej. W ciągu tygodnia uczniowie powinni zdać klasie sprawę z przeprowadzonego eksperymentu.
Jeden z chłopców udał się do któregoś z kierowników pobliskiego przedsiębiorstwa i uhonorował go tasiemką za pomoc, której udzielił mu w planowaniu jego przyszłej kariery zawodowej. Chłopak przypiął błękitną tasiemkę do koszuli przełożonego.
- Przeprowadzamy z klasą mały eksperyment dotyczący wyrażania innym naszego uznania - wyjaśnił.
- Chciałbym, aby pan także znalazł kogoś, kogo pragnąłby uhonorować w ten sposób, ofiarował mu taką tasiemkę i dał dodatkową, by ta osoba mogła nagrodzić nią jeszcze kogoś. Zależałoby mi - dodał - aby opowiedział mi pan później, kto otrzymał tasiemkę i jakie to miało skutki.
- Młody mężczyzna jeszcze tego samego dnia wybrał się do swojego szefa, który - co trzeba zaznaczyć - miał opinię strasznego zrzędy. Oznajmił mu, że jest pełen najgłębszego podziwu dla jego twórczego geniuszu. Szef był niesamowicie zdumiony. Jego podwładny zapytał uprzejmie, czy zechciałby przyjąć skromny prezent - błękitną tasiemkę, którą pragnąłby wpiąć w jego marynarkę. Zupełnie już zbity z tropu szef odparł:
- Ależ oczywiście...
- Młody pracownik przytwierdził błękitną tasiemkę do marynarki szefa, tuż nad jego sercem. Wręczył mu potem ostatnią już wstążeczkę i rzekł:
- Czy wyświadczyłby mi pan przysługę? Zechciałby pan wziąć tę wstążeczkę i kogoś nią obdarować?
- Pewien chłopak, ten, który pierwszy dał mi tasiemki, przeprowadza w szkole jakieś doświadczenie czy coś, i zależałoby mu, aby kontynuować tę ceremonię, ponieważ chciałby sprawdzić, jaki ma wpływ na ludzi.
Tego wieczora po powrocie do domu dyrektor posadził obok siebie swego czternastoletniego syna.
- Wiesz - powiedział mu - przytrafiła mi się dziś nadzwyczajna historia. Jeden z moich młodszych podwładnych przyszedł dziś do mojego biura i podarował mi błękitną tasiemkę, mówiąc że bardzo mnie podziwia za mój twórczy geniusz. Wyobrażasz sobie?
Jemu się zdaje, że jestem pełen twórczego geniuszu! Potem przypiął tę wstążeczkę do mojej marynarki, tuż nad sercem, i dał mi jeszcze jedna, prosząc, bym ją komuś ofiarował. Wracając dziś wieczorem do domu, zacząłem się zastanawiać, komu chciałbym podarować tę tasiemkę, i pomyślałem o tobie. Chcę ją podarować tobie. Codziennie jestem zawalony pracą i przez to prawie wcale nie mam dla ciebie czasu - mówił dalej.
- Czasem wrzeszczę na ciebie, jeśli nie przynosisz ze szkoły dobrych stopni albo jeśli w twoim pokoju jest bałagan. Ale dziś jakoś tak...Dziś chciałem po prostu usiąść sobie tutaj i, jak by to ująć... I powiedzieć ci, jak wiele dla mnie znaczysz. Poza twoją matką, jesteś najważniejszą istotą w moim życiu. Jesteś wspaniałym dzieciakiem, naprawdę...
Kocham cię...
Chłopiec zaniósł się płaczem. Szlochał i szlochał, i nie mógł się uspokoić. Długo nie mógł się wypłakać. Spojrzał w końcu na swojego ojca i wydusił przez łzy:
- chciałem popełnić samobójstwo,
tato, bo myślałem, że mnie nie kochasz. Teraz... wszystko jest inaczej...
- Helice Bridges
Pewna nowojorska nauczycielka postanowiła przeprowadzić pośród uczniów klas maturalnych interesujący eksperyment, wymyślony wcześniej przez Helice Bridges z Del Mar w Kalifornii. Podczas zajęć wzywała po kolei każdego ucznia na środek klasy, mówiła mu, jak wiele znaczy dla niej i dla pozostałych uczniów, a następnie darowała mu błękitna tasiemkę ze złotym napisem: "Dobrze że jesteś".
Nauczycielka zdecydowała też, że klasa wykona podobne doświadczenie w swoim środowisku, by sprawdzić, jaki wpływ na otoczenie wywrze takie publicznie wyrażone uznanie. Każdy z uczniów otrzymał więc trzy dodatkowe tasiemki wraz z poleceniem, by obdarować jedną z nich kogoś szczególnego w dowód wdzięczności lub uznania i ofiarować mu pozostałe dwie z prośbą, by przekazał je dalej. W ciągu tygodnia uczniowie powinni zdać klasie sprawę z przeprowadzonego eksperymentu.
Jeden z chłopców udał się do któregoś z kierowników pobliskiego przedsiębiorstwa i uhonorował go tasiemką za pomoc, której udzielił mu w planowaniu jego przyszłej kariery zawodowej. Chłopak przypiął błękitną tasiemkę do koszuli przełożonego.
- Przeprowadzamy z klasą mały eksperyment dotyczący wyrażania innym naszego uznania - wyjaśnił.
- Chciałbym, aby pan także znalazł kogoś, kogo pragnąłby uhonorować w ten sposób, ofiarował mu taką tasiemkę i dał dodatkową, by ta osoba mogła nagrodzić nią jeszcze kogoś. Zależałoby mi - dodał - aby opowiedział mi pan później, kto otrzymał tasiemkę i jakie to miało skutki.
- Młody mężczyzna jeszcze tego samego dnia wybrał się do swojego szefa, który - co trzeba zaznaczyć - miał opinię strasznego zrzędy. Oznajmił mu, że jest pełen najgłębszego podziwu dla jego twórczego geniuszu. Szef był niesamowicie zdumiony. Jego podwładny zapytał uprzejmie, czy zechciałby przyjąć skromny prezent - błękitną tasiemkę, którą pragnąłby wpiąć w jego marynarkę. Zupełnie już zbity z tropu szef odparł:
- Ależ oczywiście...
- Młody pracownik przytwierdził błękitną tasiemkę do marynarki szefa, tuż nad jego sercem. Wręczył mu potem ostatnią już wstążeczkę i rzekł:
- Czy wyświadczyłby mi pan przysługę? Zechciałby pan wziąć tę wstążeczkę i kogoś nią obdarować?
- Pewien chłopak, ten, który pierwszy dał mi tasiemki, przeprowadza w szkole jakieś doświadczenie czy coś, i zależałoby mu, aby kontynuować tę ceremonię, ponieważ chciałby sprawdzić, jaki ma wpływ na ludzi.
Tego wieczora po powrocie do domu dyrektor posadził obok siebie swego czternastoletniego syna.
- Wiesz - powiedział mu - przytrafiła mi się dziś nadzwyczajna historia. Jeden z moich młodszych podwładnych przyszedł dziś do mojego biura i podarował mi błękitną tasiemkę, mówiąc że bardzo mnie podziwia za mój twórczy geniusz. Wyobrażasz sobie?
Jemu się zdaje, że jestem pełen twórczego geniuszu! Potem przypiął tę wstążeczkę do mojej marynarki, tuż nad sercem, i dał mi jeszcze jedna, prosząc, bym ją komuś ofiarował. Wracając dziś wieczorem do domu, zacząłem się zastanawiać, komu chciałbym podarować tę tasiemkę, i pomyślałem o tobie. Chcę ją podarować tobie. Codziennie jestem zawalony pracą i przez to prawie wcale nie mam dla ciebie czasu - mówił dalej.
- Czasem wrzeszczę na ciebie, jeśli nie przynosisz ze szkoły dobrych stopni albo jeśli w twoim pokoju jest bałagan. Ale dziś jakoś tak...Dziś chciałem po prostu usiąść sobie tutaj i, jak by to ująć... I powiedzieć ci, jak wiele dla mnie znaczysz. Poza twoją matką, jesteś najważniejszą istotą w moim życiu. Jesteś wspaniałym dzieciakiem, naprawdę...
Kocham cię...
Chłopiec zaniósł się płaczem. Szlochał i szlochał, i nie mógł się uspokoić. Długo nie mógł się wypłakać. Spojrzał w końcu na swojego ojca i wydusił przez łzy:
- chciałem popełnić samobójstwo,
tato, bo myślałem, że mnie nie kochasz. Teraz... wszystko jest inaczej...
- Helice Bridges
37648 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-02-22 10:00, punktów: -279
OPOWIADANIA NARKOMANÓW
Narkoman 1
"Mam 33 lata. Jestem narkomanem, od 10 lat nie biorę. Pierwszy raz wziąłem w wieku 16 lat. Namówili mnie koledzy w szkole. Może przez ciekawość, a nawet bardziej potrzebę akceptacji i bycia jak inni z paczki. Byłem zbuntowany. Moi kumple, moje narkotyki - to był cały mój świat. Miałem wiele kompleksów. Kiedy byłem przyćpany swawolnie gadałem, nie wstydziłem się swojego wyglądu, nie zależało mi na niczyjej opinii. (...)
W Monarze stykałem się z dziećmi z różnych rodzin. Kiedy rodzice są nadopiekuńczy, dzieciak może zacząć brać, żeby pokazać, że jest odrębną osobowością. Znałem 16-latków, którzy w nagrodę za zdanie do następnej klasy dostawali mieszkanie, kieszonkowe i samochód. Mimo to wpadli w nałóg.
Jak słyszę, że ktoś pali marihuanę jak papierosy, to mówię mu, że nie znam takiego narkotyku, który byłby bezpieczny. "Trawa" jest największym świństwem jaki może być - palisz ją i nie widzisz żadnych zmian u siebie. Wydaje ci się jeszcze bardzo długo, że możesz normalnie funkcjonować. To pułapka."
Narkoman 2 (19-latek z Poznania)
"Trudno mi rozmawiać o nałogu, bo jeszcze w nim siedzę, ale nie lubię nazywać się narkomanem. (...)
Od czasu do czasu brałem amfę jak musiałem udowodnić w szkole, że się uczę. Zawalałem lekcje. Na maturę w ogóle nie poszedłem. Trafiłem na detoks. Ośrodka nie wytrzymałem. Uciekłem, a na drugi dzień byłem po staremu ugotowany. Muszę tam wrócić, bo nadal od czasu do czasu biorę. Teraz jestem w zawieszeniu. Nie wiem co będzie dalej."
Narkoman 3
"Co jest niebezpiecznego w tych spidach, ano to, że bardzo, ale to bardzo uzależniają psychicznie... Po prostu praktycznie... już pierwszy raz i jest się uzależnionym od tego. Co to znaczy uzależnionym? Uzależnieni to nie znaczy, że się będzie brało do końca życia dzień w dzień. To jest taka skaza psychiczna, która polega na tym, że receptory, które odbierają tego spida są już uczulone i tak jakby mówiąc na chłopski rozum głodne tej amfetaminy do końca życia. Nie jest to głód śmiertelny ale dosyć poważny, i... Ano cóż się dzieje, bezsenność, po tym się nie śpi, wystarczy, że człowiek przez 4 doby nie będzie spał, w jego mózgu, mózg nie tylko myśli, ale jest gruczołem dokrewnym, produkuje różnego rodzaju hormony, produkuje taką substancję endogenną, która jest identyczna z LSD. Różni się tylko ilością łańcuchów. Po prostu wiecie jak LSD działa - jest to najsilniejszy halucynogen jaki udało się wymyślić człowiekowi, no i takiemu facetowi zaczynają urealniać się rzeczy, jego największe obawy, rozczarowania i kompleksy. On to wszystko zaczyna widzieć, więc to jest strach z tego powodu, a dwa taki człowiek nie wie co jest prawdą, a co nie i finisz - ostra schizofrenia. Paranoja nieodwracalna, prawda, zaburzenia, wariatkowo. Houston, centrum lotów kosmicznych. Niestety. I co dalej. Amfetamina normalnie... i w ogóle jeszcze po tych spidach występują takie zaburzenia, zauważyłem u siebie, nie wyczytałem, zauważyłem u siebie... No więc ja... dochodzi do takich automatycznych czynności, wygniatanie sobie syfów na twarzy kwestia 8 godzin, do samego mięsa. Wołasz o 4 nad ranem. Ja się doszukiwałem drzazg w swoich rękach z igłą... Przeróżne rzeczy. Ja myślałem kiedyś, że skoro studiuję medycynę, znam dokładnie mechanizmy, budowę, ale perfekt prawda, tą heroinę to jakim cudem ona będzie mną kierowała, prawda? Zabiła mnie moja własna pewność siebie, pycha.
Narkoman 4
"Moja jedyna rada, żeby szli do ośrodków, no, bo na zewnątrz już nie ma dla nich żadnej szansy. Dilerzy na tych ludziach robią duże pieniądze, a to jest praktycznie motłoch, który kurde idzie na to. Tracą pieniądze i płacą za własną śmierć. Tylko, że oni tego nie rozumieją, no. A tutaj mogą zrozumieć tę sprawę, mogą przekonać się, że byli wykorzystywani, z jednej strony, w życiu. Straszne. Bo praktycznie grube pieniądze się za własną śmierć płaci. Później jak do piachu nie pójdą... Muszą dojść do tego, że prędzej, czy później, jak nie pójdą do piachu, nie trafią do więzienia to trafią do MONAR-u.
Narkoman 5
Tym co zaczynają, bym powiedział, żeby natychmiast po prostu pojechali na wakacje, gdzieś daleko stąd, a tym co biorą to nie ma co mówić. Oni wszystko wiedzą najlepiej, ale to niczego nie zmienia.
Narkoman 1
"Mam 33 lata. Jestem narkomanem, od 10 lat nie biorę. Pierwszy raz wziąłem w wieku 16 lat. Namówili mnie koledzy w szkole. Może przez ciekawość, a nawet bardziej potrzebę akceptacji i bycia jak inni z paczki. Byłem zbuntowany. Moi kumple, moje narkotyki - to był cały mój świat. Miałem wiele kompleksów. Kiedy byłem przyćpany swawolnie gadałem, nie wstydziłem się swojego wyglądu, nie zależało mi na niczyjej opinii. (...)
W Monarze stykałem się z dziećmi z różnych rodzin. Kiedy rodzice są nadopiekuńczy, dzieciak może zacząć brać, żeby pokazać, że jest odrębną osobowością. Znałem 16-latków, którzy w nagrodę za zdanie do następnej klasy dostawali mieszkanie, kieszonkowe i samochód. Mimo to wpadli w nałóg.
Jak słyszę, że ktoś pali marihuanę jak papierosy, to mówię mu, że nie znam takiego narkotyku, który byłby bezpieczny. "Trawa" jest największym świństwem jaki może być - palisz ją i nie widzisz żadnych zmian u siebie. Wydaje ci się jeszcze bardzo długo, że możesz normalnie funkcjonować. To pułapka."
Narkoman 2 (19-latek z Poznania)
"Trudno mi rozmawiać o nałogu, bo jeszcze w nim siedzę, ale nie lubię nazywać się narkomanem. (...)
Od czasu do czasu brałem amfę jak musiałem udowodnić w szkole, że się uczę. Zawalałem lekcje. Na maturę w ogóle nie poszedłem. Trafiłem na detoks. Ośrodka nie wytrzymałem. Uciekłem, a na drugi dzień byłem po staremu ugotowany. Muszę tam wrócić, bo nadal od czasu do czasu biorę. Teraz jestem w zawieszeniu. Nie wiem co będzie dalej."
Narkoman 3
"Co jest niebezpiecznego w tych spidach, ano to, że bardzo, ale to bardzo uzależniają psychicznie... Po prostu praktycznie... już pierwszy raz i jest się uzależnionym od tego. Co to znaczy uzależnionym? Uzależnieni to nie znaczy, że się będzie brało do końca życia dzień w dzień. To jest taka skaza psychiczna, która polega na tym, że receptory, które odbierają tego spida są już uczulone i tak jakby mówiąc na chłopski rozum głodne tej amfetaminy do końca życia. Nie jest to głód śmiertelny ale dosyć poważny, i... Ano cóż się dzieje, bezsenność, po tym się nie śpi, wystarczy, że człowiek przez 4 doby nie będzie spał, w jego mózgu, mózg nie tylko myśli, ale jest gruczołem dokrewnym, produkuje różnego rodzaju hormony, produkuje taką substancję endogenną, która jest identyczna z LSD. Różni się tylko ilością łańcuchów. Po prostu wiecie jak LSD działa - jest to najsilniejszy halucynogen jaki udało się wymyślić człowiekowi, no i takiemu facetowi zaczynają urealniać się rzeczy, jego największe obawy, rozczarowania i kompleksy. On to wszystko zaczyna widzieć, więc to jest strach z tego powodu, a dwa taki człowiek nie wie co jest prawdą, a co nie i finisz - ostra schizofrenia. Paranoja nieodwracalna, prawda, zaburzenia, wariatkowo. Houston, centrum lotów kosmicznych. Niestety. I co dalej. Amfetamina normalnie... i w ogóle jeszcze po tych spidach występują takie zaburzenia, zauważyłem u siebie, nie wyczytałem, zauważyłem u siebie... No więc ja... dochodzi do takich automatycznych czynności, wygniatanie sobie syfów na twarzy kwestia 8 godzin, do samego mięsa. Wołasz o 4 nad ranem. Ja się doszukiwałem drzazg w swoich rękach z igłą... Przeróżne rzeczy. Ja myślałem kiedyś, że skoro studiuję medycynę, znam dokładnie mechanizmy, budowę, ale perfekt prawda, tą heroinę to jakim cudem ona będzie mną kierowała, prawda? Zabiła mnie moja własna pewność siebie, pycha.
Narkoman 4
"Moja jedyna rada, żeby szli do ośrodków, no, bo na zewnątrz już nie ma dla nich żadnej szansy. Dilerzy na tych ludziach robią duże pieniądze, a to jest praktycznie motłoch, który kurde idzie na to. Tracą pieniądze i płacą za własną śmierć. Tylko, że oni tego nie rozumieją, no. A tutaj mogą zrozumieć tę sprawę, mogą przekonać się, że byli wykorzystywani, z jednej strony, w życiu. Straszne. Bo praktycznie grube pieniądze się za własną śmierć płaci. Później jak do piachu nie pójdą... Muszą dojść do tego, że prędzej, czy później, jak nie pójdą do piachu, nie trafią do więzienia to trafią do MONAR-u.
Narkoman 5
Tym co zaczynają, bym powiedział, żeby natychmiast po prostu pojechali na wakacje, gdzieś daleko stąd, a tym co biorą to nie ma co mówić. Oni wszystko wiedzą najlepiej, ale to niczego nie zmienia.
38811 | Opowiadania | Dodał: anonimowi, 2012-04-25 17:42, punktów: -279
Róża
W starej dzielnicy Paryża, o porannym brzasku, ludzie budzili się do życia. Opustoszałe ulice zapełniały się śpieszącymi do pracy. Na jednej z nich, przed starą kamienicą, stały ruiny okazałej niegdyś rezydencji. Nikomu nie przeszkadzała ich szpetota. Były świadkiem nocnych wyznań miłosnych i czynów niegodnych człowieka. Wszyscy przyzwyczaili się jednak do takiego towarzystwa. Podświadomie czuliby brak jakiejś części życia, gdyby ich tam brakło.
Na murze okalającym budynek, szeroką wstęgą rozrosły się rośliny. Ich piękno ożywiało to miejsce. Dodawało mu kolorytu.
Któregoś dnia, w ceglanej szczelinie muru, pojawiła się kolejna, malutka roślinka. Pnącza rozsunęły swoje liście, by mogła w pełni złapać światło słońca. To mała róża budziła się w tym dziwnym miejscu do życia. Nikt nie wiedział skąd tam się wzięła.
Gdy podrosła, swoimi płatkami i wonią zachwycała przechodzących. Aż dziw, że nikt jej nie zerwał, tak uroczo wyglądała. Gdy rano rozchylała swe płatki do słońca, czuła jak życie ludzi tam mieszkających, staje się jej własnym.
I.
Na parterze kamienicy, naprzeciw której rosła róża, znajdował się sklep z pieczywem, połączony z piekarnią. Gdy wszyscy układali się do snu, w niej zapalały się światła. Róża czuła zapach pieczywa, które w rękach piekarzy przybierało kształt chleba, bułek, kajzerek. Codziennie widziała piekarza, który o 6 rano otwierał swój sklep, by ludzie mogli zjeść smaczne śniadanie przed pracą. Z miłością patrzyła na jego ręce. Dla wielu były jak bochenki chleba, który wypiekał. Ona widziała w nich ręce artysty, który sprawnymi ruchami przygotowywał innym pokarm codzienny. Czuła ich aksamitny dotyk, gdy wyjmował z pieca pachnące pieczywo.
Myślała nieraz o jego rodzinie, którą musiał otaczać równie wielką miłością. Ujęta była dobrocią jego serca, gdy wielokrotnie dawał za darmo chleb potrzebującym. Bywało, że dzieci bawiące się na ulicy, otrzymywały od piekarza wieczorem bułki, by mogły cieszyć się bez przeszkód radością dzieciństwa.
Róża była pewna, że piekarz miał dobre serce. "Podaruję mu swój jeden płatek" - pomyślała. Gdy piekarz zamykał sklep, upuściła go przed nim. Przystanął, schylił się i drżącymi rękami podniósł. Spojrzał na różę i powiedział "Dziękuję". Róża czuła się szczęśliwa.
II.
Na drugim piętrze kamienicy mieszkał samotny staruszek. Miał ok. 80 lat. Był średniego wzrostu. Siwe włosy na głowie mówiły o wieku, ale też przeżytych wydarzeniach. Od innych roślin róża usłyszała jego historię.
Mieszkał z żoną w tej kamienicy od niepamiętnych czasów. Nosili imiona Piotr i Zofia. On pracował w fabryce, ona była fryzjerką. Wielokrotnie po pracy siadali na balkonie, rozkoszując się widokiem zachodzącego słońca. Byli wspaniałą parą. Jakieś 30 lat temu, po 4.00. rano, wszystkich mieszkańców zbudził głos syren karetki pogotowia ratunkowego. Przyjechali do Zofii. Zasłabła w nocy. Zabrali ją do szpitala. Po kilkudziesięciu dniach powróciła do domu. Jakże odmieniona. Nikt z mieszkańców nie mówił tego głośno, ale wszyscy wiedzieli: rak. Równało się to wyrokowi śmierci. Mimo wielu wysiłków lekarze byli bezradni.
Mieszkańcy kamienicy obserwowali z jaką godnością Piotr z Zofią czekali na ten nieunikniony moment. Ona nie mogła już pracować. Ale czekała na Piotra codziennie w domu z gorącym obiadem. Tak samo siadali na balkonie, tylko ona częściej wspierała swoją głowę na jego ramieniu. Gdy pewnego dnia brakło ich w ulubionym miejscu, całą ulicę zmroziła wielka cisza. Nawet dzieci zwykle hałasujące pod oknami, siedziały w grupach, wpatrzone w okna na I piętrze.
...
Miała piękny pogrzeb. Wszyscy mieszkańcy czuli, że musieli Ją pożegnać. Powiedzieć "dziękuję" i "do widzenia". Nad grobem Piotr drżącym głosem powiedział "Do zobaczenia, Kochanie" i rzucił tylko jeden kwiat: czerwoną różę. Jakże róża chciałaby tam być. "Ale wtedy mnie jeszcze tu nie było" - pomyślała.
Gdy usłyszała tą historię, zrozumiała dlaczego Piotr codziennie siadał na balkonie i wpatrywał się z uwagą w zachodzące słońce, jakby chciał tam coś dostrzec. Każdego przedpołudnia wychodził też do kwiaciarni, by kupić jedną różę i kierował się na cmentarz. Siadał na ławce i godzinami mówił żonie o miłości do Niej. W melodyjnej woni kwiatów, róża słyszała jak Piotr żegnał swoją Zofię: "Kocham Cię mocniej niż wczoraj i o wiele za mało, niż będę kochał cię jutro. Do zobaczenia, Kochanie". I ciepłe łzy płynęły po jego pięknie pooranej zmarszczkami twarzy.
Róża oderwała swój płatek i chwyciła w niego łzę Piotra. Była dla niej najpiękniejszym wymiarem miłości.
III.
Tej nocy w Paryżu wiał mocny wiatr. Porwał róży kilka płatków. "To dla nieznajomych" - pomyślała.
IV.
Na III piętrze mieszkało młode małżeństwo z dziećmi. Janusz i Edyta byli wspaniałą parą. Doskonale się rozumieli. Ich starsza córka Monika była wierną kopią tatusia. Starała się, jak na swoje lata, pomagać rodzicom w opiece nad malutkim braciszkiem Sebastianem. Róża znała jej historię.
Janusz otrzymał to mieszkanie od rodziców. Podczas imienin kolegi poznał Edytę. Studiowała wtedy pedagogikę. Później był wspólny Sylwester i tak się potoczyło. Dzielnie wspomagał ją w czasie sesji egzaminacyjnej, dzieląc czas na pracę i dla ukochanej. Długie godziny spędzali rozmawiając ze sobą i ciągle brakowało im czasu, tak wiele chcieli sobie powiedzieć.
Ich ślub był wielkim świętem całej ulicy. Edyta w białej sukni wyglądała niczym królewna, ale gdy stanęli razem, byli najpiękniejszą parą świata. Do kościoła pojechali w samochodzie z lat 30-tych XX wieku.
Wszyscy mieszkańcy kamienicy pomagali Edycie wprowadzić się do Janusza. Była chodząca radością. Zarażała swoim optymizmem.
W rok po ślubie zaszła w ciążę. Sąsiedzi z radością oczekiwali nowego mieszkańca. Gdy Janusz zadzwonił ze szpitala, że ma córkę - Monikę - w pobliskim barze radość nie miała końca. Wielu z tego powodu miało kłopoty z powrotem do domu.
Po kilku dniach przyszła wiadomość, że Monika ma chore serce. Jakiś otwór w sercu się nie zamknął czy coś w tym rodzaju. "To niesprawiedliwe, Panie Boże", "Dlaczego właśnie Oni", "W czym zawiniło to dzieciątko" - pytali sąsiedzi, patrząc na siebie pytającymi oczami.
W niedzielę ksiądz w kościele ogłosił, że jutro Monika przejdzie skomplikowaną operację i że wieczorem o 19.00 będzie odprawiał Mszę Świętą w jej intencji.
Tylu osób jeszcze nie było w świątyni. Poszedł nawet stary, niewierzący (jak mówił) Mateusz, który od wojny miał pretensje do Boga, że zabrał mu całą rodzinę. I nikt nie wstydził się wylewanych łez. Po mszy nikomu nie śpieszyło się do domu. Gdy już wyszli z kościoła, nikt nic nie mówił. Cisza mówiła.
...
Operacja się udała! Ale Monika długi czas dochodziła do siebie. Janusz i Edyta wiedzieli, ze ich córeczkę czeka jeszcze jeden zabieg. Radość z udanej operacji łączyła się z niepewnością jutra. Ich życie toczyło się niby normalnie, ale bez końca było poświęcone Monice. Gdy wychodzili na spacer z córką, czuli ciepło oczu i dobroć serca przechodzących.
W ten trudny dzień, mieszkańcy kamienicy czuli niezwykłą jedność serc, które szeptały niemym głosem "Boże, spraw cud!".
Cud się stał! Monika wróciła do zdrowia. Dzisiaj nie widać po niej, by była dzieckiem po tak ciężkiej chorobie.
Róża była świadkiem niepewności Janusza i Edyty, gdy ponownie zaszła w ciążę. Ale gdy urodził się zdrowy, wspaniały chłopiec, cieszyła się na równi z jego rodzicami. Nadali mu na imię Sebastian.
Patrząc na Nich róża wiedziała, że oni się nie tylko kochają, oni oddychali miłością, byli nią i dla niej żyli.
Zaglądając w ich okno, włożyła swój płatek pod becik Sebastiana.
V.
Mieszkanie na ostatnim piętrze zajmowała Marianna. Miała ok. 74 lata. Mimo swojego wieku, zachowała wspaniałą sylwetkę. Jej twarz była jeszcze dziś odbiciem piękna, które kiedyś w sobie nosiła. Prawie nie wychodziła z domu. Była sama. Róża nigdy nie dowiedziała się, dlaczego tak było. Ale z zawieszonych na ścianie fotografii i dyplomów wiedziała, że Marianna kiedyś była tancerką baletową. Bardzo sławną. Cały paryski świat stał u jej stóp. Często wieczorem siadała w swoim fotelu i z głębokim wzruszeniem oglądała albumy z pożółkłymi fotografiami. Potem zamykała oczy, jakby słyszała dźwięki "Jeziora łabędziego". Brała do ręki swoje baletki i przenosiła się do garderoby w pobliskim teatrze, czując, jakby za chwilę miała wyjść na scenę. Po jakimś czasie z westchnieniem wracała do rzeczywistości, tylko ten wyraz jej twarzy...
Róża czuła do niej szczególną sympatię. Wiedziała, że tak jak ona, dziś zachwyca swym pięknem i zapachem. Ale przyjdzie taki czas, że nikt nie będzie pamiętał o kwiecie w murze. Postanowiła, że w nocy obsypie ją swoimi płatkami, jak niegdyś w ludzie po przedstawieniu. Tak też zrobiła. I wtedy zobaczyła, ze został jej tylko jeden płatek.
VI.
"Ten ostatni jest dla Ciebie" - powiedziała do mnie - "To Twoje życie". Później cicho odeszła.
Delikatny powiew wiatru złożył jej płatek na moim sercu.
Jest tam do dzisiaj...
- Tomasz J. Moskal
W starej dzielnicy Paryża, o porannym brzasku, ludzie budzili się do życia. Opustoszałe ulice zapełniały się śpieszącymi do pracy. Na jednej z nich, przed starą kamienicą, stały ruiny okazałej niegdyś rezydencji. Nikomu nie przeszkadzała ich szpetota. Były świadkiem nocnych wyznań miłosnych i czynów niegodnych człowieka. Wszyscy przyzwyczaili się jednak do takiego towarzystwa. Podświadomie czuliby brak jakiejś części życia, gdyby ich tam brakło.
Na murze okalającym budynek, szeroką wstęgą rozrosły się rośliny. Ich piękno ożywiało to miejsce. Dodawało mu kolorytu.
Któregoś dnia, w ceglanej szczelinie muru, pojawiła się kolejna, malutka roślinka. Pnącza rozsunęły swoje liście, by mogła w pełni złapać światło słońca. To mała róża budziła się w tym dziwnym miejscu do życia. Nikt nie wiedział skąd tam się wzięła.
Gdy podrosła, swoimi płatkami i wonią zachwycała przechodzących. Aż dziw, że nikt jej nie zerwał, tak uroczo wyglądała. Gdy rano rozchylała swe płatki do słońca, czuła jak życie ludzi tam mieszkających, staje się jej własnym.
I.
Na parterze kamienicy, naprzeciw której rosła róża, znajdował się sklep z pieczywem, połączony z piekarnią. Gdy wszyscy układali się do snu, w niej zapalały się światła. Róża czuła zapach pieczywa, które w rękach piekarzy przybierało kształt chleba, bułek, kajzerek. Codziennie widziała piekarza, który o 6 rano otwierał swój sklep, by ludzie mogli zjeść smaczne śniadanie przed pracą. Z miłością patrzyła na jego ręce. Dla wielu były jak bochenki chleba, który wypiekał. Ona widziała w nich ręce artysty, który sprawnymi ruchami przygotowywał innym pokarm codzienny. Czuła ich aksamitny dotyk, gdy wyjmował z pieca pachnące pieczywo.
Myślała nieraz o jego rodzinie, którą musiał otaczać równie wielką miłością. Ujęta była dobrocią jego serca, gdy wielokrotnie dawał za darmo chleb potrzebującym. Bywało, że dzieci bawiące się na ulicy, otrzymywały od piekarza wieczorem bułki, by mogły cieszyć się bez przeszkód radością dzieciństwa.
Róża była pewna, że piekarz miał dobre serce. "Podaruję mu swój jeden płatek" - pomyślała. Gdy piekarz zamykał sklep, upuściła go przed nim. Przystanął, schylił się i drżącymi rękami podniósł. Spojrzał na różę i powiedział "Dziękuję". Róża czuła się szczęśliwa.
II.
Na drugim piętrze kamienicy mieszkał samotny staruszek. Miał ok. 80 lat. Był średniego wzrostu. Siwe włosy na głowie mówiły o wieku, ale też przeżytych wydarzeniach. Od innych roślin róża usłyszała jego historię.
Mieszkał z żoną w tej kamienicy od niepamiętnych czasów. Nosili imiona Piotr i Zofia. On pracował w fabryce, ona była fryzjerką. Wielokrotnie po pracy siadali na balkonie, rozkoszując się widokiem zachodzącego słońca. Byli wspaniałą parą. Jakieś 30 lat temu, po 4.00. rano, wszystkich mieszkańców zbudził głos syren karetki pogotowia ratunkowego. Przyjechali do Zofii. Zasłabła w nocy. Zabrali ją do szpitala. Po kilkudziesięciu dniach powróciła do domu. Jakże odmieniona. Nikt z mieszkańców nie mówił tego głośno, ale wszyscy wiedzieli: rak. Równało się to wyrokowi śmierci. Mimo wielu wysiłków lekarze byli bezradni.
Mieszkańcy kamienicy obserwowali z jaką godnością Piotr z Zofią czekali na ten nieunikniony moment. Ona nie mogła już pracować. Ale czekała na Piotra codziennie w domu z gorącym obiadem. Tak samo siadali na balkonie, tylko ona częściej wspierała swoją głowę na jego ramieniu. Gdy pewnego dnia brakło ich w ulubionym miejscu, całą ulicę zmroziła wielka cisza. Nawet dzieci zwykle hałasujące pod oknami, siedziały w grupach, wpatrzone w okna na I piętrze.
...
Miała piękny pogrzeb. Wszyscy mieszkańcy czuli, że musieli Ją pożegnać. Powiedzieć "dziękuję" i "do widzenia". Nad grobem Piotr drżącym głosem powiedział "Do zobaczenia, Kochanie" i rzucił tylko jeden kwiat: czerwoną różę. Jakże róża chciałaby tam być. "Ale wtedy mnie jeszcze tu nie było" - pomyślała.
Gdy usłyszała tą historię, zrozumiała dlaczego Piotr codziennie siadał na balkonie i wpatrywał się z uwagą w zachodzące słońce, jakby chciał tam coś dostrzec. Każdego przedpołudnia wychodził też do kwiaciarni, by kupić jedną różę i kierował się na cmentarz. Siadał na ławce i godzinami mówił żonie o miłości do Niej. W melodyjnej woni kwiatów, róża słyszała jak Piotr żegnał swoją Zofię: "Kocham Cię mocniej niż wczoraj i o wiele za mało, niż będę kochał cię jutro. Do zobaczenia, Kochanie". I ciepłe łzy płynęły po jego pięknie pooranej zmarszczkami twarzy.
Róża oderwała swój płatek i chwyciła w niego łzę Piotra. Była dla niej najpiękniejszym wymiarem miłości.
III.
Tej nocy w Paryżu wiał mocny wiatr. Porwał róży kilka płatków. "To dla nieznajomych" - pomyślała.
IV.
Na III piętrze mieszkało młode małżeństwo z dziećmi. Janusz i Edyta byli wspaniałą parą. Doskonale się rozumieli. Ich starsza córka Monika była wierną kopią tatusia. Starała się, jak na swoje lata, pomagać rodzicom w opiece nad malutkim braciszkiem Sebastianem. Róża znała jej historię.
Janusz otrzymał to mieszkanie od rodziców. Podczas imienin kolegi poznał Edytę. Studiowała wtedy pedagogikę. Później był wspólny Sylwester i tak się potoczyło. Dzielnie wspomagał ją w czasie sesji egzaminacyjnej, dzieląc czas na pracę i dla ukochanej. Długie godziny spędzali rozmawiając ze sobą i ciągle brakowało im czasu, tak wiele chcieli sobie powiedzieć.
Ich ślub był wielkim świętem całej ulicy. Edyta w białej sukni wyglądała niczym królewna, ale gdy stanęli razem, byli najpiękniejszą parą świata. Do kościoła pojechali w samochodzie z lat 30-tych XX wieku.
Wszyscy mieszkańcy kamienicy pomagali Edycie wprowadzić się do Janusza. Była chodząca radością. Zarażała swoim optymizmem.
W rok po ślubie zaszła w ciążę. Sąsiedzi z radością oczekiwali nowego mieszkańca. Gdy Janusz zadzwonił ze szpitala, że ma córkę - Monikę - w pobliskim barze radość nie miała końca. Wielu z tego powodu miało kłopoty z powrotem do domu.
Po kilku dniach przyszła wiadomość, że Monika ma chore serce. Jakiś otwór w sercu się nie zamknął czy coś w tym rodzaju. "To niesprawiedliwe, Panie Boże", "Dlaczego właśnie Oni", "W czym zawiniło to dzieciątko" - pytali sąsiedzi, patrząc na siebie pytającymi oczami.
W niedzielę ksiądz w kościele ogłosił, że jutro Monika przejdzie skomplikowaną operację i że wieczorem o 19.00 będzie odprawiał Mszę Świętą w jej intencji.
Tylu osób jeszcze nie było w świątyni. Poszedł nawet stary, niewierzący (jak mówił) Mateusz, który od wojny miał pretensje do Boga, że zabrał mu całą rodzinę. I nikt nie wstydził się wylewanych łez. Po mszy nikomu nie śpieszyło się do domu. Gdy już wyszli z kościoła, nikt nic nie mówił. Cisza mówiła.
...
Operacja się udała! Ale Monika długi czas dochodziła do siebie. Janusz i Edyta wiedzieli, ze ich córeczkę czeka jeszcze jeden zabieg. Radość z udanej operacji łączyła się z niepewnością jutra. Ich życie toczyło się niby normalnie, ale bez końca było poświęcone Monice. Gdy wychodzili na spacer z córką, czuli ciepło oczu i dobroć serca przechodzących.
W ten trudny dzień, mieszkańcy kamienicy czuli niezwykłą jedność serc, które szeptały niemym głosem "Boże, spraw cud!".
Cud się stał! Monika wróciła do zdrowia. Dzisiaj nie widać po niej, by była dzieckiem po tak ciężkiej chorobie.
Róża była świadkiem niepewności Janusza i Edyty, gdy ponownie zaszła w ciążę. Ale gdy urodził się zdrowy, wspaniały chłopiec, cieszyła się na równi z jego rodzicami. Nadali mu na imię Sebastian.
Patrząc na Nich róża wiedziała, że oni się nie tylko kochają, oni oddychali miłością, byli nią i dla niej żyli.
Zaglądając w ich okno, włożyła swój płatek pod becik Sebastiana.
V.
Mieszkanie na ostatnim piętrze zajmowała Marianna. Miała ok. 74 lata. Mimo swojego wieku, zachowała wspaniałą sylwetkę. Jej twarz była jeszcze dziś odbiciem piękna, które kiedyś w sobie nosiła. Prawie nie wychodziła z domu. Była sama. Róża nigdy nie dowiedziała się, dlaczego tak było. Ale z zawieszonych na ścianie fotografii i dyplomów wiedziała, że Marianna kiedyś była tancerką baletową. Bardzo sławną. Cały paryski świat stał u jej stóp. Często wieczorem siadała w swoim fotelu i z głębokim wzruszeniem oglądała albumy z pożółkłymi fotografiami. Potem zamykała oczy, jakby słyszała dźwięki "Jeziora łabędziego". Brała do ręki swoje baletki i przenosiła się do garderoby w pobliskim teatrze, czując, jakby za chwilę miała wyjść na scenę. Po jakimś czasie z westchnieniem wracała do rzeczywistości, tylko ten wyraz jej twarzy...
Róża czuła do niej szczególną sympatię. Wiedziała, że tak jak ona, dziś zachwyca swym pięknem i zapachem. Ale przyjdzie taki czas, że nikt nie będzie pamiętał o kwiecie w murze. Postanowiła, że w nocy obsypie ją swoimi płatkami, jak niegdyś w ludzie po przedstawieniu. Tak też zrobiła. I wtedy zobaczyła, ze został jej tylko jeden płatek.
VI.
"Ten ostatni jest dla Ciebie" - powiedziała do mnie - "To Twoje życie". Później cicho odeszła.
Delikatny powiew wiatru złożył jej płatek na moim sercu.
Jest tam do dzisiaj...
- Tomasz J. Moskal
Strony: < 1 2 3 4 5 6 >
- dziś luźno ;)
Podoba ci się ta strona? Wstaw do siebie nasz link :)